Rozdział 17 - Uciekniemy tam i...

842 150 63
                                    

Nastał poranek dwudziestego lipca 1941 roku. Słońce dotknęło policzków opartej o drzewo Berki. Dziewczynka otworzyła oczy i ziewnęła. Zasnęła na ziemi, przyglądając się tamtej nocy rozmowie swego przyjaciela i dwóch harcerzy.

Zamrugała szybko i wstała, otrzepując ubranie z suchej trawy i ziemi. Kaszlnęła cicho i rzuciła ostatnie spojrzenie na namioty chłopców. Jeśli nie teraz, to nigdy.

„No, idź" podpowiadałam jej, kłócąc się z Aniołem Stróżem o miejsce w jej sercu. „Zobacz..." szeptałam, a mieszkaniec Nieba fukał na mnie obrażony i łapał dziewczynkę za warkocze.

Odtrąciła jego ręce i powoli zbliżyła się do bramy męskiego terytorium.

– Gdzie się drusia wybiera? – Odwróciła się gwałtownie i ujrzała przed sobą Zośkę, siedzącego przy ściętym konarze dębu. Zmierzył ją czujnym wzrokiem i uśmiechnął się.
– D-do W-wojtka? – Bardziej zapytała niż odpowiedziała, co widocznie rozśmieszyło Zawadzkiego.
– O tak wczesnej porze? – Spojrzał na niebo. – Jeszcze pobudki nie było po tych nocnych harcach. – Przewrócił oczami i lekki uśmieszek wkradł mu się na usta. Berenika dostrzegła, że nie spał; wskazywały na to lekko szare i wpadające w fiolet linie pod oczami.
– J-ja wiem, a-ale... – próbowała wymyślić jakikolwiek argument, by jakoś przekabacić drużynowego.
– No leć, leć. – Wskazał jej namiot na wprost za pomocą kiwnięcia głową. – Tylko reszty nie obudź.
– Dobrze – zgodziła się szybko i podbiegła we wskazane miejsce, by nie musieć zamieniać z chłopakiem większej ilości drętwych zdań.

Zośka przygryzł wargę, pokręcił ze zrezygnowaniem głową i westchnął.

Karmelkowa powoli wsunęła się za poły. Na pryczy przed nią spał Wojtek. Nogę miał zabandażowaną i przykrytą kocem. Dziewczynka uchyliła delikatnie rąbka materiału i drżącą ręką dotknęła rany. Śpioch syknął i przekręcił się na plecy. Uśmiechnęła się i zabrała dłoń. Pogładziła go po kasztanowych włosach i usiadła na krawędzi tego pachnącego kosodrzewiną łóżka. Drewno skrzypnęło lekko, lecz nie zbudziło sennej gromadki.

Dziewczynka zatrzymała dłoń na policzku przyjaciela. Jego powieki trwały w bezruchu; ktoś mógłby przysiąc nawet, że mały zasnął już na zawsze.

Myśl tą zapisałam w jej główce, lecz cholerny Anioł starł ją szybciutko i zabrał mi pióro. Wyrwałam mu piórko i połaskotałam nim Zamkowskiego. Kichnął cicho i ułożył się wygodniej.

Przyjaciółka pochyliła się i biorąc go za rękę, ścisnęła leciutko. Jej twarzy była prawie przy jego ustach. Oddychał płytko, jakby biegł w swych snach, uciekał przede mną. Nie jeden już przede mną wiał. Był taki jeden blondynek z niebiańskiej ulicy, który założył się ze mną. I wystartował, ciągnąc za sobą w tym biegu i Wojtka.

Ale na razie był sen. Słodki, niczego nie niszczący sen. Ten najwspanialszy, młody, pełen nadziei. Nie całą im przecież wykradłam.

Pawlusowa zacisnęła usta i zerknęła na spokojną twarz harcerza. Był taki dzielny...

Zbliżyła małe usteczka do jego policzka i odcisnęła na nim delikatny ślad. Przymknęła oczy i zabrała rękę z jego dłoni. Spuściła głowę, a rude loki spłynęły na jej twarz. Odgarnęłam je i nakazałam jej patrzeć przed siebie. Choć raz posłuchała. Ten jeden raz.

Uśmiechnęła się i zeszła z pryczy na ziemię.
– Dziękuję, że jesteś... fajtłapo – szepnęła, wychodząc z namiotu.

Lecz, gdy tam wyszła nie było już Zośki, a rozbudzony Wojtek patrzył za nią smutno.

– Virtuti Rosa! Alarm mundurowy! Czas to dwie minuty, ruchy!

***

Słoneczne dni. Nie lubię takich. Wylęgarnia ludzi, którzy mnie nie lubią. Paskudni konfidenci. A żeby ich tak...

Władcy ruinWhere stories live. Discover now