Rozdział 14 - Przemytnicy

1K 156 33
                                    

Mury dają niezwykłe schronienie. Stanowią swego rodzaju azyl, ochronę. Jednak są też symbolem podziału. Okrutnej rozłąki z tym światem i rzeczywistością świata stworzonego za nimi. Niech mury runą, runą, runą...

Lecz zanim runęły, przedostali się przez nie Jaga i Tomek. Było zimne, lutowe popołudnie 1941 roku, dokładnie dzień dwudziesty, a oni przemykali się pomiędzy patrolami i strażnicami. Wyglądali normalnie. Choć, groteska, nikt w moim państwie nie jest normalny.

Zamkowski zatrzymał się przy kratach studzienki kanałowej i ukucnął na ziemi. Jagoda rozejrzała się wokoło i nachyliła ku niemu.

– Przypomnij mi, po co tu idziemy? Dobrze wiesz, że w getcie nie jest bezpiecznie... Trzynastka, pełno policji... – wyliczała. Tomek oderwał się od próby wysunięcia jednej z cegieł i spojrzał na nią.
– Choć raz się powstrzymaj, dobrze? W Szeregach nie służysz, sanitariuszką nie jesteś, w akcjach nie pomagasz... Chociaż przenieś ze mną ten głupi list.
– Będziesz mi teraz wyrzucał, że nie jestem patriotką tak jak, niech go piekło pochłonie, Stefan? Serio, Tomek?
– A może po prostu mam dość twojej bierności? – Wstał i odwalił kilka kamieni za siebie. Ich oczom ukazała się maleńka wyrwa w murze, a za nią stos jakichś gratów. – Idziemy.

Pawlus przewróciła oczami, zrobiła groźną minę, którą ani trochę nie wystraszyła ani mnie, ani Tomka i wczołgała się za chłopakiem do wnętrza żydowskiej dzielnicy. Kochała go i chciała dla niego jak najlepiej, jednak bolało ją to, że wytknął jej teraz to wszystko. Bo Jagoda dopiero uczyła się kochać. I w jej rankingu miłości, Polska była bardzo daleko.

Myśląc o tym, wróciła wspomnieniami do czasów, gdy jeszcze rozmawiała tak często z Berką, gdy siedziała na kanapie przytulając się do mamy i słuchała, jak ojciec czyta gazetę. Tak wiele jej zabrałam...

Berka... Przecież już nawet się nie widywały. Tylko wieczorem, w tym swoim wspólnym pokoju, patrzyły razem w okno, za którym malowałam świat. Patrzyły i milczały, jakby nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. A cisza zabija. Jeszcze gorzej niż słowa.

Co powiedziałby ojciec? A matka? Wokół Jagody było pełno ludzi, którzy za kraj własne życie by oddali. Durna zasada „najpierw Polska, potem ja". A Jaga nie uznawała tej zasady. We wszystko wątpiła. Bała się samej siebie. Utraciła nie tylko wiarę w świat, ale też w Boga, który go stworzył. Na próżno co wieczór słuchała szeptania małej siostry, gdy sama nie potrafiła wydusić krótkiego „Amen". Niech się stanie... Niech stanie się wojna, bieda, głód. Niech stanie się śmierć, płacz i smutek. Nie...

Ona nie chciała takiego życia. Jej marzeniem było biec po łące, na której nie kwitły by ludzkie ciała, upaść na wolną od krwi ziemię i patrzeć na niebo, tak czyste bez bombowców.

I być z nim, choć mieli tylko głupie siedemnaście lat. Bo cóż to znaczy mieć naście lat w moim domu? Wiek nie ma znaczenia. Wszystkich złapię. Zabiję. I znikną.
– Do kogo to list? – zapytała chłopaka, gdy przecisnęli się pomiędzy jakimś żelastwem. Zimowe słońce grzało ich twarze, choć serca drżały ze strachu, a krew zdawała się zamarzać w żyłach.
– Przyjaciółki mojej mamy – powiedział powoli i tak cicho, że musiała zbliżyć się do niego, by usłyszeć. – Znały się bardzo długo, tylko ona matce została, kiedy tata...
– A jak nas złapią? – przerwała mu, zanim zdążył przywołać na myśl ojca.
– To zabiją. Nie marudź, Jaga, damy radę. Tylko musimy uważać. Masz. – Podał jej białą opaskę z gwiazdą Dawida. – Zakładaj i spróbuj zachowywać się tak, jakbyś tu mieszkała. Nie rób takiej miny, jako Żydówkę też będę cię kochał. – Roześmiał się, po czym rzekł już poważnie. – Zawsze będę, Jagoda.

Kiwnęła głową i bez słowa wyszła na ulicę. Tu było inaczej. Uderzył ją ten widok, zastanowił. Szary odciągnął ją w stronę kamienicy, jednak to, co zobaczyła, zapisało się w jej sercu.

Władcy ruinWhere stories live. Discover now