Rozdział 18 - To tylko gra

819 143 37
                                    

Jagoda zacisnęła ręce na kratach, gdy te zamknęły się z hukiem. Ciemność otoczyła ją i splotła swe dłonie na delikatnym gardle dziewczyny. Przełknęła ślinę i szarpnęła za metalowe rurki – ani drgnęły. Żyły znaczyły się na jej bladej skórze niby ścieżki. Wędrowałam nimi, wskakując do serca dziewczyny, a ona wyrzucała mnie z niego na siłę, choć wciąż wracałam.

Nikła w oczach; prawie wcale nie jadła, całe dnie patrzyła się w przestrzeń, zadziwiona tym, że nie ruszają jej, nie biorą na Szucha. Jakby trzymali w klatce ptaka, jednak zakazywali mu śpiewać. Bez sensu.

Dni wyglądały tak samo. Więźniowie byli budzeni o szóstej rano. O siódmej piętnaście jedni jechali na przesłuchania na Aleję Szucha, a drudzy przebywali u lekarza, lub w warsztatach. Wracali stamtąd o godzinie jedenastej trzydzieści, by godzinę później zjeść skromny obiad, składający się z zupy buraczanej bądź brukwiowej, lub z suszonej, zatęchłej ryby. O trzynastej odbywał się kolejny transport na Szucha. O piątej lub siódmej kolacja i Pawiak zamierał. Cisza rozdzierała cele i więźniów, nie mogących poradzić sobie z jej obecnością.

Jagoda skuliła się pod ścianą i pociągnęła nosem. Było jej zimno, choć lato opanowało polską ziemię. Otoczyła kolana ramionami i ułożyła na nich głowę. Za co tu była? Za jaką cholerę tu była, tu, w tej przesiąkniętej krwią i wilgocią dziurze...
Czy na to zasłużyła? Przecież nie rzucała się na ratunek Polsce, nie stawiała się Niemcom... Może ktoś zobaczył ją w getcie? Ach, a jeśli ktoś doniósł na nią? Przeklęci warszawiacy!

Patrzyłam na nią ze śmiechem, rozbawiona jej żalem i rozpaczą. Lubiłam bawić się jej twardym serduszkiem, przerzucając je z szali na szalę.
Kopnęłam ją delikatnie w nogi. Uniosła oczy i poderwała się do okna. Przez dziurę w murze widać było część męską Pawiaku.

Pawlusowa wytężyła wzrok i zacisnęła usta, po których spłynęła cieniutka wiązka szkarłatnej cieczy. Otarła ją dłonią i wychyliła się nieco. Kraty nie pozwalały jej wystawić głowy, jednak wzrok miała dobry i dostrzegła dwie postacie stojące na placu. Ech, stojące, mój błąd. Mężczyzna w czarnym płaszczu stał, trzymając na smyczy rwącego się do działania owczarka niemieckiego. Pies szczekał głośno i szczerzył zęby, jednak gdy mężczyzna uspokoił go ruchem dłoni, zwierzę usiadło spokojnie i machając ogonem patrzyło na pana.

U stóp Czarnego Pana leżał człowiek. Ach, czy można go było jeszcze nazwać człowiekiem?
Pochyliłam się nad nim i pokręciłam z dezaprobatą głową. Oj nie, nie. Jagoda oddychała ciężko, próbując dostrzec to, co dzieje się na placu, usłyszeć głosy.
Bo oto na ziemi leżała jej miłość. Ta pierwsza, głupia, dziecinna. Ta, której oddała swe serce. I teraz to serce kopano, ściskano za gardło, przewracano, bito.

Stefan zakaszlał i splunął na ziemię, której piasek zabarwił się czerwienią. Spojrzał na strażnika oczami pełnymi gasnącej siły. Niczym świeczka, która wypalała się i tylko czekała aż ktoś ją zgasi. Ledwo utrzymywał się na drżących dłoniach; upadł zaraz na twarz, kopnięty w brzuch.

– Beißen! – krzyknął do psa Niemiec, co znaczyło „gryź". Makowski zamknął oczy, a z jego gardła wydostał się przeraźliwy krzyk. Jagoda zasłoniła uszy, lecz nie przestała patrzeć. Chłopak próbował podnieść się z ziemi, jednak zwierzę było szybsze. Rany pękały i broczyły szkarłatem na podłoże przeklętego więzienia.

Dziewczyna pisnęła cicho i odwróciła głowę, gdy Makowski został uderzony butem w twarz. Owczarek zawarczał i odsunął się na rozkaz pana. Gestapowiec podniósł chłopaka za gardło i rzucił nim jak szmatką. Rozpaczliwe próby zaczerpnięcia powietrza nic nie dały.
Zamiast wolności, otrzymał coś zupełnie innego. Kula lecąca z pistoletu, znalazła sobie port w jego skroni. Opadł bez tchu, a Czarny Pan kopnął go jeszcze w klatkę piersiową i zawołał jakichś ludzi, by go zabrali.
– Stefan, nie... Stefan... błagam cię, wstań... – szeptała. – Stefan... proszę...
Ale tym razem Makowski jej nie posłuchał. Nie wstał. Już nigdy.
Pawlusowa osunęła się w dół ściany i ukryła twarz w dłoniach, a ciszę przerywało ujadanie psów i jej tłumiony płacz.

***

22 sierpnia 1941 roku.
Berka niemrawo mieszała gorzką herbatę, którą przed chwilą wlała do filiżanki w niebieskie kwiatki. Brązowo – czarna substancja zdawała się być tak samo znudzona tym dniem, jak czternastolatka.
Wojtek, siedzący obok przyglądał się jej znad matematycznych wzorów, rozłożonych na stoliku w ich „domu". Naprawił już krzesła, by się nie rozpadały, pomalował jedną ze ścian resztkami farby, jaką znalazł gdzieś u Tomka. Przyniósł nawet od mamy nieco szarawy obrus i położył na stole.
Ale to dla Bereniki nie było ważne. Do powrotu do domu przestała się odzywać i nie chciała mu powiedzieć, co ją gnębi. Całe dnie spędzała nad rzeką lub w domu, wyglądając za okno. Wyciągnąć ją na zbiórkę czy spacer to był cud. A żeby coś zjadła... praktycznie wpychać jej trzeba było w buzię chleb. Zawsze tak żywiołowa i pełna energii, zmieniła się w cień własnej siebie.

Zamkowski popukał ołówkiem w podręcznik i zastanowił się. Co było powodem tej zmiany... Czyżby to feralny krzyż? A może dziwna nieobecność Jagody, która i jego brata dobijała?
– Zjem Miłka, jak dalej będziesz taką niemową, ciumoku – zaczął. Spojrzała na niego smutno i nogą przesunęła śpiącego kota w jego stronę.
– Smacznego – wydukała i znów zajęła się obserwowaniem herbaty.

Wojtek zacisnął pięści, po chwili zaś oparł się na stole i spuszczając głowę pomiędzy ramiona, myślał. Poderwał się naraz i podbiegł do swojego plecaka, leżącego przy regale. Wyjął zeń jakąś chustkę i połamane ołówki, które miał zamiar spalić z kolegami nad Wisłą. Wyrwał z notesu kilka kartek i poskładał je w dziwne kształty, końcem rysików znacząc na nich jakieś kreseczki i kółka. Nałożył te dziwne karteczki na patyczki ołówkowe i sprawdził, czy się trzymają. Chustkę położył na oparciu krzesełka i odwrócił je tyłem do Bereniki. Ukucnął za nim i uniósł w górę swoje „pacynki".

– Czuj czuj czuwaj, czy zastałem tu drusię Berusię? – zaszczebiotał. Miłek zainteresował się wyraźnie, bo uniósł główkę z łapek i popatrzył na poruszające się elementy. Rudowłosa uniosła głowę i spojrzała na przyjaciela, ukrytego za „sceną". Lekki uśmieszek wkradł się na jej usta i rozpychał pomiędzy zaschniętymi łzami.
– Chyba wyszła. – Otarła oczka. – Gdzieś na początku sierpnia.
– Gdzie poszła? – Pacynki patrzyły się na nią papierowymi oczkami.
– Och... nie wiem... chciałabym wiedzieć – mruknęła i zagryzła wargi.
– Ale wróci? – Jedna z karteczek osunęła się z patyczka i spadła na krzesło. – niech wraca, bo mdlejemy!
– No to trzeba was ratować! – Zaśmiała się dziewczynka. Uklękła przy krzesełku i odsłoniła chusteczkę, patrząc w kasztanowe oczy chłopca. Wstał, odkładając pacynki i wziął ją za rękę. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, jakby w ciszy badając ich głębię i próbując odczytać z nich nieznane słowa. Bo właśnie tego samego dnia powstał Teatr Słowa, choć oni mieli tu własny. A role były tak trudne, że ich nauczenie się wymagało czasu. Bo do roli życia uczymy się bez końca.

Zamkowski położył dłonie na policzkach przyjaciółki, kciukami ocierając jej łzy. Czuł na twarzy jej płytki oddech i niemal słyszał bicie zdenerwowanego serca.
Przytuliła się do niego i łzami moczyła koszulę. Tulił ją delikatnie i kołysał, jak małą siostrzyczkę, jak przytulankę, jak dziecko, którego nie chce się skrzywdzić.
Patrzyłam na nich z czułością. Lubiłam tę dwójkę, byli tacy ludzcy. Bo mało dziś człowieka w człowieku.
– Powiedz mi, słyszysz? – szepnął, zerkając w jej szkliste oczka.
– Nie mogę... – załkała, ściskając go za rękę.
– Jestem twoim przyjacielem, Beri. Możesz mi wszystko powiedzieć – zapewnił ją.
– A jeśli nie ma już nic? – Zacisnęła malinowe usteczka. Miłek usiadł u jej stóp i miauknął żałośnie. Schyliła się i pogłaskała go czule. Wojtek zamknął oczy. Tak bardzo nie chciał mnie teraz widzieć...

***

W Tomka wstąpiło szaleństwo. Minął miesiąc, cholerny miesiąc odkąd ją zabrali. I nic, żadnych wieści, żadnych grypsów, wiadomości. Ach, gdyby mógł wejść tam, rozerwać kraty i kajdany, wynieść ja na rękach i całować, i tulić, by nie była już sama. I by on nie był sam.
Schował twarz w dłoniach i westchnął przeciągle. Wrześniowe niebo było takie puste. Wszystkie gwiazdy spadły na ramiona Żydów. Bo ludzie nie byli już ludźmi. Stali się gwiazdami. I tak jak one – spadali.

Władcy ruinWhere stories live. Discover now