Rozdział 6 - Nasz PLAN się nie udał

1.2K 211 79
                                    

– Chcesz kawałek? – Wojtek dzielił na części jabłko, które rano dał mu brat.
– Chcę. – Berka poprawiła torbę spadającą jej z ramienia.

Niosła w niej części munduru, sprytnie poukrywane pomiędzy książkami i w różnych kieszeniach. Mróz szczypał ich w nosy, a wiatr głaskał po głowach.
Zamkowski podał przyjaciółce pół owocu i schował mały nożyk do płaszcza.
Przemierzali właśnie ulicę Piwną w kierunku przeciwnym niż plac Zamkowy. Małe stopy kroczyły po bruku, zostawiając cień na ulicy, która miała spłynąć krwią. Śnieg otulał stare kamienice, słońce napawało się widokiem chorej Warszawy.

Och, była chora. Chora przez niewolę. Tak samo jak Jagoda. Szesnastolatka dostawała szału idąc ulicami. Każdy element miasta wzmagał w niej poczucie winy. Uciekała, a ja ją goniłam. Byłam szybsza.

Pawlusowa otuliła się szczelniej płaszczem i przyspieszyła kroku. Wtem, wpadła na kogoś.
– Przepraszam bardzo, nie zauważyłam – wydukała, nawet nie patrząc na osobę stojącą przed nią.
– Nic się nie stało, moja wina, zamyśliłem się – odpowiedział jej prawie męski, nieco zachrypnięty głos. Uniosła lekko głowę, trafiając spojrzeniem w stalowe oczy chłopaka o kasztanowych włosach. Uśmiechnął się promiennie. Wyciągnęła ku niemu dłoń.
– Pan Polak czy volksdeutsche?
– Polak – zapewnił ją takim głosem, że momentalnie mu uwierzyła. – Tomasz Zamkowski.
– Jagoda Pawlus – powiedziała powoli, czując na plecach czyjeś spojrzenie.
– Stefan Makowski. – Słysząc te dwa słowa wyrwała rękę z dłoni Tomka i odwróciła się szybko. – Ale my się chyba znamy.
– Przyboczny Rycerzy? – rzekł nieco kpiąco Zamkowski.
– Przyboczny Buków? – odpowiedział mu tym samym Mak. – Jaguś, my chyba powinniśmy iść.
– Tak – przyznała mu rację i smutnym spojrzeniem pożegnała Szarego. Stefan zgromił go wzrokiem. Nauczyłam go tego spojrzenia.
– Zaczęli aresztować PLANowców – wypalił po chwili, gdy byli już sami.
– Widać wasz „PLAN" się nie udał. – Zrobiła cudzysłów w powietrzu, wzrokiem idąc za oddalająca się sylwetką Tomka.
Mak zacisnął pięści.

***

Coraz bardziej zaczynałam lubić Berkę i Wojtka. Szczególnie, gdy grali ze mną w chowanego, udając, że mnie nie ma. Czytali polskie książki, chodzili nad rzekę, biegali po Starówce.

A dziś – tak jak w każdą sobotę – schodzili się na rynku, by odprowadzić się nawzajem na zbiórki.
Karmelkowa zaplotła włosy w dwa warkocze i zakryła je szalikiem. Śnieg padał na jej miedziane pasma, tworząc kompozycję karmelu i mleka. Wyglądało to ślicznie. Podobało mi się. Zresztą, Wojtkowi także.
Szedł dumnie obok swojej ukochanej przyjaciółki i obserwował mijanych ludzi. Byli smutni, wlokli się o ulicach bez celu, gotowi na mój strzał. Posłuszni.

– Berek! – Dziewczynka klepnęła zaskoczonego Wojtka w ramię i pobiegła przed siebie. Kasztan pognał za nią; nie dałby przecież wygrać dziewczynie.
Mijał kolejne ulice, aż w końcu wypadł na schodki przy Różanej.
Karmelkowa stała przy furtce w połowie stopni.

– Co byś zrobił, gdybym skoczyła? – Zachwiała się na obrypanej krawędzi.
– Na pewno bym cię nie złapał – odparł, powoli wchodząc coraz wyżej.
– Dlaczego?
– Jesteś za ciężka. – Zaśmiał się.
– Palant. To co byś zrobił?
– Skoczyłbym z tobą.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
– Przysiegnij – poprosiła.
– Na co? Na śnieg?
– Nie. – Skrzywiła się. – Śnieg topnieje, kwiaty więdną, słońce zachodzi, gwiazdy spadają.
– Więc na co?
– Na siebie.
– A jeśli umrę?
– To ja razem z tobą, fajtłapo.

Przysięga zawarta. Tymi dwoma ostatnimi zdaniami przypieczętowali swoją przyjaźń i wyrok na siebie. Nie jestem sprawiedliwym sędzią. Nie obchodzi mnie prawo. Mam własne. Prawo Wojny, podpisane przez Śmierć. Bóg wstrzymał się od podpisu. On zawsze ma jakieś wąty, jeśli chodzi o moje gry z ludźmi.

Władcy ruinWhere stories live. Discover now