Rozdział 19 - Prezent gwiazdkowy

793 134 15
                                    

Berenika rozwiązała chustę i rzuciła ją w kąt pokoju. Czarno – czerwony materiał opadł na podłogę, na której tańczyły promienie październikowego słońca. Rok 1941 powoli się kończył, tak samo jak zapas łez w oczach dziewczyny. Nie miała siły, słabła.
Pani Klara oparła się o futrynę i obserwowała córkę, siadającą na łóżku. Dłonie jej drżały, gdy brała na ręce kotka, leżącego na kołdrze. Kobieta zacisnęła usta. Czuła, że nie potrafi pomóc własnemu dziecku. Straciła nadzieję. Tak samo, jak męża i Jagodę...
Berka przytuliła do siebie białą kuleczkę, która miauknęła cichutko i drapnęła ją w policzek. Wypuściła zwierzątko i schowała twarz w dłoniach.
– Córeczko... – Pani Pawlus podeszła do niej i ukucnęła przed dziewczynką. – Proszę... wiem, że to wiele, ale... uśmiechnij się... proszę... dla tatusia...
– I dla Jagi – wyszeptała mała, nie podnosząc wzroku.
– Jagusia żyje, przysięgam ci. – Złapała jej dłonie. – Przysięgam, kochanie...
– Przysięgi nie mają sensu, mamo... – załkała, wtulając się w bluzkę matki.
– Człowiek jest tyle warty, ile jego słowo, pamiętasz? Masz moje słowo, że Jagusia do nas wróci... – Zamknęła oczy, przyciskając do siebie malutką. Nie dołączyłam do tego uścisku. Nie byłam godna, wiedziałam o tym.

Nigdy nie rozumiałam tego, jak wiele siły ma w sobie ten pozornie prosty gest, jakim był uścisk dłoni drugiego człowieka, jego spojrzenie, jedno słówko. Ludzie myśleli, że mogą zapanować nad wszystkim, nawet nad słowami. Ale przecież oni sami byli tylko wyrazem. Wyrazkiem, w który Ktoś tchnął życie. I pozwolił tworzyć zdania z innymi „wyrazkami".

***

Kraty przestały rzucać swój mroczny cień na ziemię; czyjaś ręka je odsunęła. Wszystkie kobiety zgromadzone w celi odruchowo cofnęły się w stronę ściany, kuląc wykończone ciała i spuszczając obite głowy.

Czarny Pan rozejrzał się po tym malutkim pomieszczeniu, a gdy znalazł swój cel, jego oczy rozbłysły chorą radością. Postąpił krok do przodu i pociągnął Jagodę za ramię.
– Aufstehen! – syknął. Brunetka podniosła się natychmiast, próbując delikatnie wyrwać się oprawcy. – Gehen! – rozkazał. Dziewczyna rzuciła ostatnie spojrzenie na współtowarzyski czteromiesięcznej niedoli i podążyła posłusznie za Niemcem.

Wyprowadził ją z Serbii i przez podwórze spacerowe podążył do oranżerii. Przy stole siedział już jakiś młody mężczyzna, spoglądający na Jagodę z aprobatą. Spuściła głowę po tym spojrzeniem. Czuła się jak zaszczute zwierzę, tak bardzo bezbronna i prowadzona na rzeź owieczka. Zgubiła swego Pasterza, zgubiła stado, nikt jej nie pilnował. I nikt nie będzie żałował.

Mężczyzna, którego zastali w oranżerii, miał na sobie szary płaszcz, zupełnie inne od tych, które nosiło gestapo. Jego oczy świdrowały ją na wylot, a usta, zaciśnięte do krwi skrywały zdania, które za chwilę miały przekłuć jej serce.
Przypatrywałam mu się z lubością. Syn mojej miłości, ptaszyna w moim gnieździe, anioł piekielny, co rozerwał niebo.
– Wilhelm, das ist Maid Jagoda – z trudem wypowiedział jej imię ten, który wszedł do celi.
– Danke – odparł siedzący, po czym odprawił go ruchem dłoni. Gdy Czarny Pan przeszedł do części męskiej, blondyn spojrzał na Jagodę. Lustrował ją przez chwilę, aż w końcu podparł brodę łokciem i zapatrzył się w wieżyczki strażnicze. Cisza przerywana była krzykiem ludzi; zbierano pierwszy transport na Szucha. Młody mężczyzna zdawał się być poza tymi dźwiękami. Bębnił palcami w blat i milczał.

Jagoda próbowała zebrać myśli. Po co ją tu przywlekli? Czy skończy jak Stefan? A może to pułapka? Boże, jeśli jeszcze jesteś, o co im wszystkim chodzi?
Spojrzała w niebo i wykrzywiła usta. Chmury były szare i ciężkie, na pewno się rozpada. Ten, tam w górze, będzie płakał nad jej losem. Chodź tyle jej zostało...

Władcy ruinWhere stories live. Discover now