Rozdział I - VI

342 9 2
                                    

Wyruszyliśmy do Nerretery o świcie następnego dnia.

Zapowiadało się na wspaniałą pogodę. Chmury były za nami, a naszym oczom ukazywało się, nieskazitelnie błękitne niebo.

Jadąc na koniu zauważyłem, że moje rany całkowicie się zagoiły. Widocznie terapia Lorai podziałała wyśmienicie na moje ciało. Zbadałem wzrokiem ciało czarnowłosej elfki, która jechała przede mną. Jest piękna, ale udowodniła już nieraz, że jest egoistką. Jak zwykle nosiła na sobie skąpe odzienie.

Zacząłem zastanawiać się nad powodem dla którego wyruszyła ze mną, jednak żadne z moich przemyśleń nie pasowało do jej charakteru. Zrównałem swojego czarnego rumaka z jej kasztanową klaczą i zacząłem rozmowę:

- Muszę ci podziękować za uratowanie życia. - zmusiłem się do uśmiechu patrząc w jej zielone oczy.

Po chwili zadumy odpowiedziała mi z radością wypisaną na twarzy.

- Już wystarczająco mi podziękowałeś tamtej nocy. Jak na kogoś, kto nie miał ochoty to poszło ci wyśmienicie - mówiąc to puściła mi oko.

Zirytowany wspomnieniem spojrzałem na nią z wyrzutem. Nie wiedziałem czy powinienem jej nienawidzić, czy być wdzięczny za jakiekolwiek informacje. Nie zmieniało to jednak faktu, że jej zachowanie było co najmniej denerwujące.

- Nie przyzwyczajaj się. Drugi raz nie zgodzę się na coś takiego.

- Zobaczymy - odpowiedziała z uśmiechem elfka i pośpieszyła klacz zostawiając mnie w tyle.

Natychmiast poszedłem w jej ślady i zaczęliśmy się ścigać.

***

Gdy nastał wieczór, rozbiliśmy obóz w lesie, obok niewielkiego wodospadu. Loraia rozpaliła ognisko, a mnie przypadł zaszczyt rozstawienia namiotu.

Zanim się obejrzałem na niebie pojawił się księżyc, a świat spowiła ciemność. Po krótkim posiłku, położyłem się w namiocie z zamiarem przespania się po długiej podróży. Sen przerwała mi Loraia dobierając się do mnie i szepcząc cicho do ucha jakieś bzdury. Usiadłem szybko, a ona przytuliła mnie od tyłu.

- Proszę, Agrael... Jeszcze jedna noc ze mną ci nie zaszkodzi. - zachęcała mnie czułymi słówkami, ale ja nie dałem się uwieść. Odepchnąłem ją tylko i wyszedłem z namiotu na krótką przechadzkę po lesie.

Rozmyślałem nad paroma sprawami, nie zwracając uwagi gdzie idę. Mimo to pamiętałem drogę powrotną do obozu.

Nagle usłyszałem szelest w krzakach i już wiedziałem, co się święci. Zza drzew wyłoniła się banda oprychów z uśmiechami, jakby właśnie znaleźli łatwą zdobycz. Było ich trzech.

Jeden łysy, który wyglądał na ich przywódcę. Drugi z bandytów, wyglądał na najmądrzejszego. Pomimo ciemności, widać było jego siwiznę. Pewnie to on wymyślił zacny plan pochwycenia elfa w lesie. Ostatni z nich był najsilniejszy, aczkolwiek miał najbardziej głupkowaty wyraz twarzy.

Rzucili się na mnie wszyscy naraz, myśląc, że tak łatwo mnie pochwycą. Ku ich zdziwieniu, prześlizgnąłem się pod nogami jednego z bandytów i szybko wbiłem mu w plecy miecz Kruka. Przywódca rzezimieszków osunął się bezwładnie na ziemię, a reszta spojrzała na mnie z przerażonymi minami. Po chwili ich strach przyćmiła głupota i ponowili atak, bez choćby krzty taktyki.

Nie przemęczając się zbytnio odbiłem dwa ciosy po kolei spuszczone na mój tors i uciąłem łeb najgłupszemu. Sparowałem następny cios tym razem wymierzony w nogi i odskoczyłem od przeciwnika. Mimo starości był najbardziej sprawny z nich wszystkich. Walczyliśmy dłuższą chwilę, jednak staruch dość szybko się zmęczył i wraz z resztą padł martwy na mech. Przynajmniej miał najmiększe lądowanie.

Brama do RajuDonde viven las historias. Descúbrelo ahora