{Rozdział Dwudziesty Piąty}

1K 143 69
                                    

Juliusz wygasił telefon i opadł na łóżko, wciskając twarz w poduszkę. Ilekroć przypominał sobie, co zobaczył w szkole, chciało mu się płakać.

A że od dłuższego czasu nie myślał praktycznie o niczym, co nie tyczyło się Mickiewicza, obraz ten stał mu cały czas przed oczami. Cały czas więc chciało mu się płakać.

Jednak mimo to, nie dał rady uronić ani jednej łzy. Gdy zastanawiał się, dlaczego tak się dzieje, na myśl przychodziło mu to, co stało się po przeczytaniu poraz wtóry listu Ludwika. Kiedy smutek nie przyniósł już kolejnej fali łez, lecz spowodował dziwne odrętwienie.

Kiedy smutek nie ujawnił się, lecz stłumił i spowodował, że nie sposób było czuć czegoś oprócz niego.

Słowacki wtedy obiecał sobie, że pewnego dnia przezwycięży ten stan, lecz nie miał w sobie na tyle sił czy chęci by się tego podjąć. Teraz to postanowienie udeżyło w niego z tak wielką mocą, że natychmiast prawie podniósł się z wcześniejszej pozycji i usiadł, głowę opierając o ścianę. Wziął kilka głębszych wdechów i zmusił się do otwarcia oczu. Przejechał wzrokiem po pokoju.

Od lewej, tuż obok łóżka na którym siedział chłopak, znajdowały się drzwi na balkon i okna, zasłonięte grubymi, czarnymi zasłonami. Pod oknami stało dość sporych rozmiarów biurko, jedyna zabałaganiona powierzchnia w całym niewielkim pokoju. Regał z książkami, lusto i szafa na ubrania stały tuż obok drzwi. Ściany wydawały się skrajnie nijakie, jasno szary kolor nie wyróżniał się kompletnie niczym, w przeciwieństwie do białych paneli, od których biła nieprawdopodobna wręcz bladość.

Uwagę chłopaka zwróciła jedna z niewielu rzeczy na biurku, która nie była białą kartką, choć ledwo spod takowych wystawała. Wetchnął i całą siłą woli zmusił się do wstania z łóżka. Rozsunął zasłony, usiadł na fotelu przy biurku i poprzestawiał papiery, robiąc sobie miejsce. Wyjął z piórnika pióro i wygrzebał spod sterty wierszy błękitny zeszyt. Otworzył go i przeczytał kilka ostatnich stron.

-Rymy beznadzieja, rzeczy które są opisane są co najmniej śmieszne, a pismo ledwo czytelne. Mickiewicz. Ha, że też wcześniej na to nie wpadłem... -westchnął i przepisał epilog jeszcze raz, mimo wszystko jednak nie zmieniając zbytnio tego, co napisał Adam. To, że gdy odzyskał Balladynę, była ona bogatsza o zakończenie, zauważył tuż po świętach, ale nie miał zbytniej ochoty dobiegać kto, dlaczego i po co to zrobił. Teraz jednak wydało mu się tak banalne, że ganił sam siebie.

Gdy skończył, wreszcie zrozumiał i docenił rade Tadeusza, który kiedyś zaproponował mu, by gdy jest mu źle, pisał. Przez cały wcześniejszy czas, twierdził, że Kościuszko artystą nie jest i nie powinien się wtrącać, ponieważ nic nie wie w tej dziedzinie, ale teraz był mu serdecznie wdzięczny.

Gdy tak myślał o starszym przyjacielu, naszła go nagle myśl, że Tadeusz pewnie w tym momencie również cierpi.

Jednak za nim zdążył dłużej się nad tym zastanowić, usłyszał dzwonek do drzwi. Jako, że Salomei i Augusta nie było akurat w domu, odłożył pióro, przelotnie przejrzał się w lustrze i wyszedł ze swojego pokoju. Przeszedł do drzwi, powtarzając w myślach w kółko regułkę, że rodziców nie ma i że zaprasza ciut później, jednocześnie krzywiąc się na myśl, że mógłby Augusta nazwać swoim ojcem.

Wyjął klucz z kieszeni wiszącej na wieszaku kurtki, włożył go do zamka i przekręcił, po czym otworzył drzwi.

-Rodziców nie... -przerwał nagle, widząc osobę która do niego przyszła. Zacisnął mocniej dłoń na klamce i przymierzał się do trzaśnięcia drzwiami, gdy Adam bez pozwolenia wcisnął się do domu. -Czego? Wyjdź stąd -warknął przez zęby.

-Juliusz... Ja to mogę wyjaśnić...

-Po pierwsze mamy dwudziesty pierwszy wiek i istnieje coś takiego jak telefon. Po drugie widzę po twoich oczach, że nie, nie możesz tego wyjaśnić, bo nie wiesz jak. Po trzecie nawet gdybyś umiał to nie miałbym najmniejszej ochoty tego słuchać. Po czwarte ponownie zepsułeś mi humor. Po piąte WYJDŹ STĄD -stwierdził czarnooki tak krytycznym, zimnym i jednocześnie sarkastycznym tonem, że Mickiewicz aż zmarszczył brwi, nie wiedząc co odpowiedzieć. Dojrzał łzy w oczach młodszego od siebie chłopaka i wyciągnął rękę by je otrzeć, lecz Juliusz odsunął się od niego, robiąc krok do tyłu.

-Julek...

-Jeżeli już musi pan po imieniu, to Juliusz -warknął. -A teraz niech pan wyjdzie, panie Mickiewicz, albo zadzwonię na policje, bo to już raczej podchodzi pod włamanie. Idź zobacz co u tej twojej Celinki czy cokolwiek, ale mnie zostaw w świętym spokoju.

Szaroniebieskooki zacisnął pięści, nie wiedząc już czy bardziej denerwowało go zachowanie ciemnowłosego i to że okazując, jak mu się wydawało, wystarczającą skruchę przyszedł przeprosić, a nie dane mu jest nawet dojść do słowa, czy to że z każdym słowem Słowackiego czuł narastający smutek i wyrzuty sumienia.

-Przyszedłem przeprosić -powiedział po chwili stanowczym tonem.

-Spoko. Powiedz przepraszam, powciskaj kitu o tym, że mnie kochasz, że to co zrobił Ludwik nie było słuszne i jesteś usprawiedliwiony. Może z twoimi poprzednimi to działało, ale nie ze mną. Wyjdź powiedziałem.

Mickiewicz tylko mocniej zacisnął pięści, po czym szybkim krokiem wyszedł z domu, trzaskając za sobą drzwiami.

Zwiędłe Kwiaty [Modern Alternate Universe] | Zakończone/PoprawaWhere stories live. Discover now