Prolog

3.9K 108 94
                                    

* * *
Hermiona

- Jeśli tak ma wyglądać ten plan, to ja chcę w nim uczestniczyć do końca życia - powiedział Ron, patrząc na budynek, przed którym stała cała ich czwórka.

Zerknęła na przyjaciela kontem oka i parsknęła cichym śmiechem, widząc, że z uchylonych ust rudowłosego, niemal cieknie ślinka.

- Niestety, Ronaldzie, muszę cię rozczarować. Wszystko się skończy, gdy Harry unicestwi Voldemorta, albo - odgarnęła kosmyk włosów z czoła - no albo zrobi to ktoś inny.

- Jak dla mnie, to wcale nie muszę go zabijać, jeśli w ramach planu Ministerstwa mamy mieszkać tutaj. - Wybraniec objął swoją dziewczynę, a wolną dłonią wskazał na okazałą starą rezydencję, która w najbliższych miesiącach miała stać się ich wspólnym domem. - Niech sobie żyje na zdrowie. W imię Gryffindora i takie tam...

- Harry! - parsknęła oburzona. - Nawet tak nie żartuj!

Czuła się zmęczona.

Zmęczona i wyzbyta z jakichkolwiek emocji.

Tak trudno jej było udawać, że wszystko jest w porządku...

Przez ostatni miesiąc, nie za bardzo wiedziała, co się dzieje. Tkwiła w zupełnej pustce.

Skończyli Hogwart.

Zdali egzaminy.

Dostali dyplomy.

Życie, które znała od siedmiu lat, definitywnie się zakończyło, a oni musieli wkroczyć w dorosłość.

Chciała być wsparciem dla przyjaciół.

Chciała pomóc przy pokonaniu Voldemorta.

Ale nie była pewna, czy da radę.

Była cholernie słaba, bo sama unicestwiła swój sens życia.

Tą ręką i tą różdżką...

Potrząsnęła głową, pozbywając się ponurych myśli. Dziś wyjątkowo prażyło słońce. Chociaż był pierwszy sierpnia, miała wrażenie, jakby lato trwało już przynajmniej z pół roku.

- No dobra - mruknęła, ciągnąc za brzeg sukienki, by wpuścić za dekolt choć trochę chłodniejszego powietrza. - Jeśli dalej będziemy stać tu jak kretyni, to zapewne wieczorem przyjdziecie do mnie po maść na oparzenia.

- Daj kontemplować w spokoju, dziewczyno. - Ronald obrzucił ją krótkim spojrzeniem i uniósł głowę, by przypatrzeć się spadzistym, lekko obrośniętym mchem dachom i kamiennej fasadzie z licznymi oknami. - Przecież to jakaś pieprzona rezydencja, a nie wiejski domek, jak mówiłaś. On ma przynajmniej z dziesięć pokoi.

- Wcale nie mówiłam...

- Mówiłaś, Herm - rzucił Potter, wyciągając różdżkę i unosząc swój kufer, a bagaż Lilith łapiąc za rączkę. - Dobra, wchodzimy, zanim się rozmyślę.

* * *
Draco

- Jeszcze raz wyciągniesz mnie na taki wyjazd, to wrócę jako alkoholik i tylko psychoterapia grupowa mi pomoże. Albo i nie pomoże. - Słyszał za sobą narzekanie Alexandra. Obrócił się przez ramię, by ujrzeć ciemnowłosego przyjaciela, patrzącego nieufnie przekrwionymi oczami na jego rodzinny dom. Pocierał przy tym obolałą głowę i wyglądał naprawdę żałośnie.

- Jakbyś wczoraj tyle nie pił, na tej pieprzonej imprezie, to dzisiaj byś nie zdychał, Al. Proste i logiczne. - Wydmuchnął dym przed siebie. - Poza tym, jak to możliwe, że skończyły ci się eliksiry?

- Przypominam ci, Smoku, że mam trochę słabszą głowę od ciebie - warknął brunet, machając ręką, by kufer, który leżał przy samochodzie, stojącym na podjeździe Malfoy Manor, przelewitował mu pod nogi. - Dobra, czyli jesteś pewny, że mogę z tobą zamieszkać?

- Kurwa, Dołohow, pytasz mnie o to dziesiąty raz! - syknął, wgniatając niedopałek w ciemną ścianę budynku, po czym rzucił go na ziemię i przydeptał czubkiem buta. Nie zamierzał go podnosić. Skrzaty posprzątają. W końcu, od czego są? - Moi starzy musieli ulotnić się do Francji, póki nie zostaną oddalone zarzuty, więc mam całą chatę dla siebie, ewentualnie będą się pojawiać, ale wątpię. Nie chcę mieszkać tu sam, poza tym ty też będziesz uczestniczył w tym pieprzonym szkoleniu ministerstwa. Obopólne korzyści.

Wyciągnął różdżkę z kieszeni dżinsów i machnął na swój kufer, który od razu wylądował przed nim. Drzwi były dość szerokie, ale jeśli uszkodziłby chociaż trochę kilkuwieczną framugę, ojciec powiesiłby go na drzewie.

Za jaja.

Chwycił rączkę kufra i lekko uniósł.

- Kurwa - jęknął, puszczając bagaż, który niemal upadł mu na nogę. Ból promieniujący z żeber od kilku miesięcy, co jakiś czas dawał mu się we znaki. Najgorzej było w upalne dni takie jak dzisiaj.

Salazarze, naprawdę nie rozumiał, co pogoda miała do jego brzucha, ale ta pieprzona pamiątka po napierdalaniu z Alexandrem, była cholernie dokuczliwa.

- Znowu? - Usłyszał zaniepokojony głos przyjaciela.

- Jeśli nie chcesz dostać w mordę, to się zamknij - warknął, znów łapiąc za rączkę i otwierając różdżką drzwi. Odwrócił się, gdy poczuł, że kufer jest lżejszy niż wcześniej. Dołohow trzymał go z drugiej strony.

- Kurwa, stary, będę chyba przepraszał cię do końca życia. Szkoda tylko, że nie wiemy, o co tak się pokłóciliśmy, ale to musiała być jakaś tragedia w pięćdziesięciu aktach. Ewentualnie ukradłem ci tę stuletnią Ognistą, którą trzymałeś pod łóżkiem.

Nie.

Nie o to poszło.

Whisky bezpiecznie dotarła do domu i spoczywała już w rodzinnym barku.

Musiało chodzić o coś gorszego, ale...

- Szczerze, Al? Naprawdę mam to głęboko w dupie i mam dziwne wrażenie, że ktoś zrobił nam niemałą przysługę usuwając te wspomnienia.

- Tak, przynajmniej nadal się kumplujemy.

- Tak. Nadal... i niech tak zostanie.

Zlecenie 2 / DramioneWhere stories live. Discover now