✾Rozdział 12

379 48 40
                                    


Wbrew swoim wcześniejszym zapewnieniom, nie miałam najmniejszej ochoty wstawać z łóżka.

Płakałam, zasypiałam, a potem budziłam się i znów płakałam. Wszystko straciło sens, gdy zrozumiałam, że nie mam już nikogo. Jedyne bliskie mi osoby odeszły. Lae nie żyje. Zginęła przeze mnie.

Dlaczego miałabym żyć dalej bez nich? Obiecałam, że zabiorę je ze sobą i zawiodłam.

Ignorowałam głosy dobiegające zza drzwi nawołujące mnie co jakiś czas. Widziałam, że czasami ktoś próbował wejść do komnaty, ale za każdym razem zrezygnowany odchodził. Nic dziwnego — zastawiłam drzwi komodą.

Czułam, jak poduszki nasiąkają łzami. Nakryłam głowę kołdrą, gdy światło słoneczne wpadające przez okna zaczęło drażnić moje oczy.

— Emmalia? — Usłyszałam głos zza ściany. Cassyan. Nie było go tutaj wcześniej. — Jak się czujesz?

A jak powinnam się czuć?

Ścisnęłam brzeg kołdry w dłoniach.

— Myślę, że twoja przyjaciółka nie chciałaby, żebyś się poddała.

Odpowiedziała mu cisza.

— A ja nie chcę, żebyś była smutna.

— Nawet mnie nie znasz — odparłam, wychylając głowę spod kołdry.

Znów cisza.

— Ale patrzenie, jak się zadręczasz, nie napawa mnie radością. — Usłyszałam.

— Potrzebujesz mnie jedynie do złamania klątwy, nie udawaj, że miałeś jakikolwiek inny powód, by tu przyjść.

— Wszyscy cię potrzebujemy.

Odrzuciłam kołdrę na bok i wstałam z łóżka. Odsunęłam mebel sprzed drzwi i otworzyłam je, stając naprzeciw Cassyanowi.

Co mu się stało?

Wyglądał, jakby był chory. Jego twarz była napuchnięta, a pod zaczerwienionymi oczami pojawiły się sińce.

Przesunął ręką po włosach, jakby chciał odwrócić moją uwagę od swojego stanu.

— Czy ty się dobrze czujesz?

— Na pewno nie gorzej od ciebie — warknął, pozbywając się wcześniejszego miłego tonu. — Zjedz śniadanie. Obiecałem przecież, że coś ci pokażę.

Ukłonił się lekko i z tajemniczym uśmiechem wycofał się w głąb korytarza.

Zeszłam marmurowymi schodami na niższe piętro, do jadalni. Długi na kilka metrów stół zajmowało zaledwie grupka osób, w tym Virienne, która jadła coś z porcelanowej miski. Jej rude włosy związane w kucyk, spływały z ramienia, prawie wpadając do naczynia, czym chyba się nie przejmowała.

— Smacznego — przywitałam ją, siadając obok.

— Co to znaczy?

— Tutaj nie mówi się tak przed posiłkiem?

Oblizała łyżeczkę.

— Właściwie to nie. Nic nie mówimy. A przynajmniej w naszej prowincji nie ma takiego powiedzonka. — Przechyliła głowę. — No więc, co to znaczy?

— To znaczy, że życzę ci, żeby to, co jesz, było smaczne.

— Hmm... To nawet miłe. Smacznego.

— Ale ja nic nie jem.

— A to niby co? — Przysunęła w moją stronę srebrną tacę, przykrytą pokrywą. — Twoje śniadanie już na ciebie czeka.

Klątwa orchideiWhere stories live. Discover now