✾Rozdział 6

460 77 63
                                    

— Nie uważacie, że powinniśmy się najpierw nią zająć? Jest cała pokaleczona...

Ten głos niemal od razu wybudził mnie ze snu. Delikatny, melodyjny, przypominający łaskotanie w uszy piórem.

Brzmiał jak Lae.

— Jeśli Cass ją pożre, będziemy mieć problem z głowy — warknął drugi głos, lekko zachrypnięty, a jednocześnie brzmiący dość piszcząco.

— Jak możesz tak mówić...

— Zajmiemy się nią rano. Ona ma rację, Vi. Jeśli ją znajdzie w domu... dzisiaj... nie będzie czego zbierać — wtrącił trzeci głos, męski. Nie potrafiłam skojarzyć jego brzmienia z niczym, co znam. Był jednocześnie miękki i chropowaty.

— Ale to po prostu nieludzkie, żeby zostawiać tutaj dziewczynę. W zimnym lochu, jak więźnia — odparła dziewczyna, której głos przypominał mi moją przyjaciółkę.

— Masz jakiś lepszy pomysł?

— Zamknijcie już jadaczki. Wróćmy lepiej na górę, zanim będzie za późno i nas zeżre.

— Chciałbym zobaczyć, jak ktoś cię pożera. Dobra, dobra, tylko żartowałem!

Powoli uchyliłam powieki, spodziewając się światła zalewającego moje oczy. Z przerażeniem przyswoiłam dwa fakty: znajdowałam się w jakimś ciemnym miejscu i kompletnie nic nie widziałam.

Obraz był na tyle rozmazany, że ledwo dostrzegałam sylwetki postaci zarysowujących się na tle czarnych plam, które musiały być ścianami. Wyciągnęłam drżące ręce i przysunęłam do twarzy, dotykając okolic oczu.

Moje okulary! Musiały mi spaść podczas próby ratowania się z pułapki.

Bez nich byłam kompletnie bezradna.

— Gdzie jestem? — spytałam oprawców, starając się, by mój głos brzmiał mocno, ale nie zbyt szorstko. Nie znałam miejsca, w którym się znalazłam, a moje szanse na ucieczkę zmalały do zera przez niemal całkowitą utratę wzroku. W tej chwili byłam zdana na łaskę tych ludzi. Arogancja i bunt mogły zakończyć się dla mnie bardzo źle.

Kimkolwiek byli ci ludzie, używali mowy powszechnej. To znaczy, że byli wykształceni, ponieważ tylko wysoko urodzonych nauczano języka wszystkich nacji. Wysoko urodzonych oraz dziewczęta, które w przyszłości miały zostać redańskimi kapłankami.

— Eeee... w posiadłości króla Cassyana IV... tak jakby — odparł mężczyzna, który w moich oczach wyglądał, jak żółte i niebieskie plamy. Chociaż... może to była kobieta? Nie byłam pewna, czy postać ma długie, czy krótkie włosy. Czy to on mówił? Czy ktoś inny?

Musiałam być w Eskalionie, nie było innej możliwości. W całym moim życiu nie słyszałam o księciu o takim imieniu, a przecież uczono nas o polityce naszego państwa.

Ale gdzie dokładnie się znajdowałam? W której prowincji? I właściwie, dlaczego się tutaj znalazłam?

— Do stu czterdziestu ośmionogich koni króla Bedemira, ona przecież miała długo spać po twoich ziółkach! — warknął męski głos.

— Byłam pewna, że zadziała... powinna spać...

— Czasami jesteś naprawdę beznadziejna — syknął trzeci, nieprzyjemny głos.

— Przepraszam, myślałam, że dwie garści szczurzokrzewu wystarczą... poprzednim razem zadziałało...

— Najwyraźniej źle myślałaś.

— Jak już wspominamy poprzednią — ta jest ładniejsza. Może mu się spodoba.

— A ty jak zwykle o jednym. Nie odzywaj się, jak nie masz nic mądrego do powiedzenia.

Klątwa orchideiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz