✾Rozdział 26

63 7 7
                                    


Virienne rzuciła nam wymowne spojrzenie, gdy minęliśmy jadalnię, a nasze oczy spotkały się na sekundę. Cassyan szedł za mną i prowadził, zmieniając nacisk dłoni w odpowiednich momentach. Na pierwszym piętrze skręciliśmy w lewo w nieznanym mi kierunku.

– Wydawało mi się, że lecznica była gdzie indziej – mruknęłam.

– Nie idziemy do lecznicy – odparł, nie wyjaśniając nic więcej.

– Nie chciałeś zabandażować mi dłoni? – Drążyłam dalej, próbując nadążyć za jego dziwnymi pomysłami.

– Idziemy do mojej sypialni.

Zatrzymałam się w pół kroku i spojrzałam na niego przez ramię, zdziwiona. Cassyan głośno przełknął ślinę, a kącik jego ust uniósł się do góry, tworząc niezręczny uśmiech.

– Mam bandaż u siebie. Poza tym, chciałem z tobą porozmawiać – wyjaśnił, wyraźnie rozbawiony moją miną. – A tutaj wszędzie nas podsłuchają. Mam rację Virienne, Nico?

Szczęka opadła mi na samą ziemię, gdy zobaczyłam jak zza wielkich, ciężkich kamiennych donic wyskakują dwie osoby. Virienne od razu podskoczyła do góry i zaczęła się tłumaczyć:

– To on! On wpadł na ten pomysł!

– Ja? Chyba coś ci się pomyliło, to ty chciałaś zobaczyć, czy będą się całować! – Nico zaczął rozmasowywać skroń, na której zauważyłam dorodnego guza.

Cassyan zaczerwienił się, aż po uszy. On! Wielki pan i władca, zabójca i poważny mag! Uśmiechnęłam się pod nosem, widząc jego reakcję.

– Dajcie mi jeden powód, żebym was oszczędził – wymamrotał w końcu, zbity z tropu. Te słowa wystarczyły, by szpiedzy wycofali się ze swoich pozycji.

– My już sobie pójdziemy, bawcie się dobrze. – Gdy Nico wymawiał te słowa, Virienne już zbiegała po schodach. Po chwili i po nim nie było śladu.

Cassyan pokręcił głową.

– Są okropni, ale to jedyni przyjaciele, jakich mam.

– Nie są okropni. Wcale tak nie uważasz.

Cassyan tylko uśmiechnął się w odpowiedzi.

Weszliśmy do pokoju na końcu korytarza, który okazał się niewiele większą sypialnią, od tej, którą zajmowałam ja. Te same meble, wielkie białe łoże z baldachimem i okno, z którego widok rozciągał się na cały ogród. Jednak tym, co wyróżniało tę komnatę, były książki rozsypane dookoła, zupełnie jakby przez pokój przeszedł huragan. Część z nich stała w dość równych stosach po obu stronach łóżka, pozostałe rozrzucone były wszędzie: na komodzie, na podłodze, na szafkach nocnych.

– Tak, cóż, w głębi serca jestem chodzącym chaosem – odezwał się, gdy dostrzegł mój wzrok lustrujący komnatę. – I lubię książki.

– To już wiem – powiedziałam, podnosząc jedną z nich. Na zielonej okładce widniał mężczyzna z mieczem i ptakiem na ramieniu. – O czym jest ta?

Jego oczy zalśniły.

– To biografia legendarnego wojownika z Prowincji Sokoła. Sam jeden pokonał wrogą armię z Zielonej Prowincji w czasach wojny domowej. Miał niesamowitą zdolność do panowania nad wszelkim ptactwem, a do tego genialny strategiczny umysł. Wykorzystywał ptaki do roznoszenia wiadomości, do drobnych kradzieży, a nawet do podsłuchiwania wroga! Dzięki temu mógł być szpiegiem i podczas kolejnej wojny...

– Wiesz co, zaskakujesz mnie – Zaśmiałam się. – Zapomniałeś, że chciałeś opatrzyć mi dłonie.

Cassyan natychmiast zamknął usta. Otworzył jedną z szuflad i wyciągnął bandaż, po czym gestem nakazał mi usiąść na łóżku.

Klątwa orchideiWhere stories live. Discover now