part thirty six;

215 12 9
                                    

Louis zasnął. To chyba oczywiste.

Harry też zasnął, co wydaje się mniej oczywiste, lecz przebudził się być może po godzinie? Nie był w stanie tego stwierdzić.

Stwierdził jednak że szatyn nie obudzi się tak szybko, sądząc po ilości pustych butelek, jakie stały na blacie kiedy wszedł do kuchni.

Pierwsze o czym pomyślał – Skąd Niall ma tyle alkoholu?

Doszedł jednak do tego, że chyba nie chce wiedzieć, żałując że ruszył się z wąskiej kanapy, kiedy opleciony krótkimi nogami wokół łydek i jeszcze krótszymi ramionami wokół szyi, obudził się chwilę temu, leżąc w mgiełce cichych oddechów i ciepłego ciała, miarowo uderzającego w niego na wysokości klatki piersiowej.

Teraz nie było szans, żeby do tego wrócił.

Harry nie chciał nawet zbliżać się do salonu, pragnąc dać Louisowi jak najwiecej snu, więc zajął się sprzątaniem po Louisie, wyciąganiem naczyń ze zmywarki, czy ścieleniem łóżek, na których względnie mogliby spać.

– Hazz... – usłyszał szept, przechodząc koło salonu. Pobiegł szybko do kuchni, łapiąc za tabletki, jakie naszykował wcześniej, oraz nalewając szklankę wody, nim wrócił, ostrożnie stawiając stopy na drewnianych panelach, biorąc pod uwagę jak czuły słuch ma Tomlinson po alkoholu.

Chłopak zwinięty w małą kuleczkę na trzeszczącej kanapie wciskał pięści w swoje oczodoły – Harry?

– Tak, Boo, już jestem – brunet z rozczuleniem roztapiający się na skamieniałej masce zmartwienia przysiadł się ostrożnie, wciągając puszystą, choć splątaną głowę karmelowych pukli na swoje kolana. Louis nieporadnie objął chłopaka i wtulił twarz w jego brzuch, wtapiając się w niego, jak gdyby chciał zniknąć – Louis, wstaniesz? Mam dla ciebie leki.

Szatyn w odpowiedzi tylko pokręcił głową z ciężkim jękiem.

– Za jasno, H – mruknął, na co Harry wstał, ostrożnie odkładając Louisa na kanapę i zasłonił wszystkie zasłony, uważając by nie wydawały z siebie wysokich dźwięków, od jakich Louis chował twarz w poduszkę, i jęczał z bólu, rozłupując na pół coś w duszy bruneta.

– No już, wstań, kochanie – Harry w końcu usiadł na kanapie, kładąc delikatnie dłoń na plecach drugiego chłopaka i podnosząc do wąskich, spierzchniętych ust chłodną szklankę.

Ręce Louisa się trzęsły, dlatego Harry musiał niemalże go napoić, ale za to chłopak dzielnie przełknął obie tabletki, nim oparł się ostrożnie o pierś Harrego, który jedynie odstawił szkło na nieużywany stolik kawowy i ciasno objął go ramionami, chowając w cieple i mroku, drżących oddechów i wirującego w powietrzu kurzu.

– Masz jakieś wieści od Zayna? – szepnął Louis.

– Rano dzwonił Liam, już się wybudził, ale wciąż jeszcze czuje się mizernie.

W pokoju rozległ się jedynie szelest gniecionej koszuli i Harry poczuł jak szatyn kiwa w odpowiedzi głową.

– Myślisz tak jak oni? Że nie powinienem widzieć się z Zaynem? – chrypnął.

– Myślę że powinieneś zjeść, nim zabierzesz się za tak poważne przemyślenia – Harry nie rozumiał, dlaczego Louis wciąż mówi tak cicho, ale na wszelki wypadek tez ściszył swój głos.

Chłopak przytaknął i wstał, a pusty szmaragdowy wzrok spadł na Harrego, przygniatając go kilkutonowym ciężarem, od którego coś go ścisnęło w żołądku. Szatyn spojrzał na duże dłonie, zaplecione teraz na dziurach, niedbale postrzępionych jeansów, tak jakby chłopak ciął je na oślep, tworząc rozdarcia uchylające światu porcelany jego skóry, po czym złapał za długie palce, ciągnąc słabo, jak gdyby nie miał sił na żaden silniejszy ruch.

❝ we keep this love on a photograph ❞Where stories live. Discover now