part ten;

410 28 3
                                    

Harry w ostatnich dniach czuł się nieco odrzucony, a przede wszystkim zdezorientowany, ale to co czuł kiedy myślał o Louisie, lub patrzył na jego zdjęcia, było zupełnie platoniczne, według reguł jakimi pokierował go Niall i Liam, więc brunet zupełnie niczym się nie przejmował.

Spędzał dnie na podkradaniu podręczników Gemmy, oraz wieczory na szukaniu swoich tabletek nasennych, a noce, w których nie nawiedzały go ani, nawet tak pożądane przez bruneta, mary, ani ten słodki stan, zawieszenia gdzieś pomiędzy życiem i śmiercią, toczącą się dalej rzeczywistością oraz wiecznością, wydzierającą spod przymkniętych powiek, złączonych silnymi ramionami snu, te koszmarne noce, w których dopadały go jego własne, codzienne widziadła, spędzał zamykając się na strychu, za drzwiczkami, gdzie wszystkie widma o czarnych oczach znikały, jakby ich ciężkie ciała, spowite czarnymi golfami, nie były wstanie wpełznąć za Harrym po trzeszczących schodkach.

Wtedy brunet stawał przy sztaludze, zawsze śmiejąc się cicho, kiedy poprawiał swoje palce na pędzlu tak, jak wielokrotnie robiła to Gemma, by potem zacząć kreślić kreski i kółka, rozcierać je miękkim włosiem pędzla, lub rękoma, testując i wymyślając niestworzone metody, na tworzenie niestworzonych rzeczy, najczęściej ściąganych ze sztalugi, kiedy leniwe słońce wschodziło już nad horyzontem, by następnie jedynie raz - pierwszy i ostatni, mogąc musnąć ciepłe promienie, a następnie zostać odwróconym białym płótnem do ściany i czekać na łaskę bruneta, ocierającego czoło, najczęściej wciąż brudnymi rękoma, o których nawet zapomniał że są brudne.

Jednak nawet kiedy słońce wzeszło, a wszystkie widziadła chowały się pod materacem, Harrego wciąż dręczyło wiele twarzy.

Wciąż bardzo chciał namalować Gemmę, śpiącą niewinnie na czerwonej kanapie, w dniu jego dziewiętnastych urodzin, lub uwiecznić na płótnie oczy Louisa, rozświetlone wpadającymi w nie promilami słońca, kiedy zawstydzony zakrywał swój uśmiech fioletową bluzą, albo tego Louisa który zupełnie się zapominając, zagryza wargi w konsternacji, mimowolnie rozluźniając swoje ciało i skupiając się jedynie na podkopywaniu piłki, kontrolowaniu jej toru, podziwianiu lotu...

– Uważaj! – usłyszał głośny pisk, kiedy drobna dłoń siostry złapał go za mostek, zatrzymując go tuż przed schodami, z których najwyraźniej miał spaść.

– Dzięki – uśmiechnął się do dziewczyny i zawrócił do swojego pokoju by przebrać się w normalne rzeczy, decydując się na krótki spacer po porannej toalecie.

– Jak spałeś? – głos brunetki zatrzymał go tuż przed drzwiami.

„To pułapka, to pułapka, to pułap..." – krzyczała jego głowa.

– Jak zabity – chłopak odsłonił cały szereg swoich białych zębów. Dziewczyna jedynie uśmiechnęła się lekko i zeszła na dół na śniadanie – Gemms?

– Hmmm? – usłyszał już prawie z dołu.

– Zapakuj mi śniadanie.

Harry nie usłyszał już odpowiedzi, być może dlatego że nawet na nią nie zaczekał, przebierając się szybko w jedne ze swoich ciasnych jeansów i jakiś sweter, gdyż na dworze wciąż nie było aż tak ciepło.

Umył zęby, opłukał twarz i spiął włosy przy skroniach, by porywisty wiatr nie miotał nimi po porcelanowej twarzy, a schodząc na dół pocałował w policzek siostrę, przytulił mamę i tatę, a następnie zabrał z blatu w kuchni niewielką papierową torebeczkę z serduszkiem oraz swoim imieniem, a potem odparł że pogadają jak wróci, kiedy zobaczył ojca, już otwierającego usta by coś powiedzieć.

Założył w przedpokoju trampki i zarzucił niechętnie na szyję kraciasty szalik, kiedy Anne skrzyczała go, że na dworze jest zimno.

Chłopak przeszedł się przez park, mając głęboką nadzieję, że chłodny wiatr i szumiące liście wyrzucą zatęchłą ciszę z jego głowy i napełnią ją czymś świeżym i dobrym.

❝ we keep this love on a photograph ❞Where stories live. Discover now