part seven;

430 27 15
                                    

– Tym razem to ty się spóźniłeś, słońce.

– Nie nazywaj mnie tak – szatyn przeskoczył przez próg studio, nie rozumiejąc jakim cudem jego nogi trzymają go jeszcze ponad ziemią, po maratonie jaki przebył, by dotrzeć na dziesiąte piętro, przy zepsutej windzie.

Brunet pochylony nad jakąś kartką, odgarnął włosy, by spojrzeć na szatyna, w biegu rzucającego swoją ciężką torbę w kąt i tupiącego swoimi małymi nóżkami o drewniany parkiet, kiedy swoimi małymi kroczkami, biegł w stronę garderoby. Chłopak pozwolił sobie na przeskanowanie szatyna spojrzeniem z góry do dołu, który tego dnia wyjątkowo miał na sobie czarne jeansy, które mimowolnie podkreślały jego dużą pupę, oraz luźny biały t-shirt z czarnymi rękawami, niemal tak cienki, jak te Harrego.

Brunet pokręcił głową z uśmiechem, zanurzając się z powrotem w zalewających jego umysł informacjach, zapisanych na kartce przed nim. Spojrzał jeszcze na swój telefon, który po zgaszeniu wyświetlacza odbijał zmęczoną twarz chłopaka, który myślał już wiele nocy temu, że nie może wyglądać gorzej, a mimo to, właśnie wpatrywał się w oblicze potwora, którego długie ciężkie włosy spadały bez żadnej gracji na szyję i ramiona, policzki, które tak ciężko pokrywały się zarostem, zaczynały być szorstkie i kłujące, a oczy, jak bardzo zielone były, tak mocno kontrastowały z fioletem, który witał pod nimi każdego dnia coraz wyraźniej.

Brunet przetarł twarz ze zrezygnowaniem i ujął w dłonie aparat, jeszcze raz wszystko sprawdzając, zanim kazał się ustawić szatynowi, który zdążył już wrócić, wyglądając o niebo lepiej niż wcześniej, co zdawało się przecież niemożliwe.

– Dlaczego jesteś zły, kochanie? – Harry próbował bezskutecznie odwrócić uwagę szatyna i rozchmurzyć jakoś szare obłoki, zbierające się nad karmelowym kosmykami, ułożonymi tego dnia do góry, odsłaniając blask bijący z opalonej twarzy.

– Nie jestem zły, po prostu nie chcę żebyś mówił do mnie w taki sposób.

– Przepraszam, skarbie... oops? – zaśmiał się Harry, bo wcale nie miał zamiaru przestać.

Louis jednak rzucił mu twarde spojrzenie i odwrócił się bokiem, kiedy chłopak popchnął lekko jego łopatkę, w niemej prośbie.

Uniósł obiektyw, lecz jakby zapomniał zrobić zdjęcia, po prostu sunąc spojrzeniem po mocnej lini szczęki, zjeżdżając po małym nosie, kalecząc się ostrymi kośćmi policzkowymi, by na koniec zaledwie muskając błyszczące w świetle dnia, karmelowe kosmyki, zatopić się w oczach chłopaka, nie mogąc go nawet przyrównać do niczego, co brunet kiedykolwiek widział, ponieważ nic nawet nie było zbliżone do barwy zatopionej w tęczówkach Louisa, gdzie i on teraz pływał.

Chłopak po prostu podziwiał go, skrywając się za metalowym okiem aparatu, kiedy szatyn mimowolnie nasłuchując każdego ruchu Harrego, wpatrywał się w powolnie przesuwające się wskazówki zegara, ogłuszające go swoimi mdłym dźwiękiem.

W końcu jednak błysnął flesz, a szatyn spojrzał nieśmiało na bruneta, który w tamtym momencie okropnie żałował, że nie zrobił mu zdjęcia właśnie teraz.

Zamiast tego odsunął się kilka kroków, kazać pozostać chłopakowi w takiej pozycji, po czym spróbował uchwycić całość jego sylwetki, kładąc aparat na ziemi, by uzyskać dobre ujęcie.

Kiedy Harry usiadł na piętach, oglądając zdjęcia jakie do tej pory udało mu się zrobić, Louis przestąpił z nogi na nogę i obejrzał się nieco spięty po studio, a niezręczna atmosfera aż kapała z powietrza, mimo iż Harry czuł się zupełnie swobodnie.

Dziś to z Louisem było cis nie tak, a Harry nie mógł go rozgryźć.

– Lou? – znowu to przezwisko.

❝ we keep this love on a photograph ❞Where stories live. Discover now