24. Bo ciemność należała do nas.

9.3K 447 225
                                    

#TODwatt

Aston

Opuszczony na wiele tygodni ogród na tyłach rezydencji rodziców Laurette, teraz przypominał już tylko plątaninę zieleni i pojedynczych przebłysków różnych kolorów za sprawą kwitnących kwiatów. Na dnie i ściankach kamiennej fontanny – dokładnie tej samej, która jeszcze wcale nie tak dawno temu zapierała mi dech w piersiach – osiadły się glony, a woda znacznie zmętniała. Oplatający mury bluszcz również żył już własnym życiem, pozostawiony bez opieki. Rzeźby ucierpiały tak samo mocno jak każdy inny zakamarek tego miejsca. Teraz ubrudzone w pyle i piachu traciły na swoim uroku.

            Przez chwilę miałem nawet wrażenie, że znaleźliśmy się w opuszczonym domu. Takim, który nie zaznał obecności człowieka przez wiele, wiele lat. A przecież jeszcze do niedawna toczyło się tu jakieś życie. Może nie do końca normalne, ale wciąż.

            Matka Laurette – pierwsza na świecie kobieta, którą miałem chęć udusić własnymi rękoma – trafiła na oddział w szpitalu psychiatrycznym, gdy przeprowadzona przez specjalista diagnoza nie mieściła się na jednej kartce, a wręcz zapełniła ich cały stos. Może jej obecność w szpitalu nie byłaby wcale konieczna, ale podobno Bruno dołożył do tego swoją cegiełkę. Nie chciał, by jego żona miała jeszcze jakikolwiek kontakt z Laurette.

            Cóż, przyznam, zyskał tym trochę w moich oczach. Ale tylko trochę, bo wciąż go nie trawiłem.

            Teraz natomiast pakowaliśmy ostatnie pudła z rzeczami Laurette, by ta mogła na dobre przenieść się do ojca. I tak bywała u nas niemal co noc, ale poza tym chciała mieć też jakiś własny kąt i nie mogłem jej tego odbierać.

            Choć ta rezydencja z pewnością budziła w niej wiele okrutnych wspomnień, to przez wiele lat była przecież jej domem. Spędziła ogrom czasu w zakamarkach ogromnego ogrodu, przy fontannie lub szachownicy. Przechadzała się między alejkami, dorastała tu.

            Domu nie wystawiono na sprzedaż, ale nikt nie miał zamiaru tutaj wracać. Ani Brudno, ani Laurette.

            Ostatnie kartony leżały już na tylnych siedzeniach samochodu Cassiana. Musiałem pożyczyć od niego wóz, bo jaguar nie pomieściłby w sobie tego wszystkiego. Zanim jednak odjechaliśmy na dobre z dala od tej rezydencji, zdecydowaliśmy się na krótki spacer.

            Pogoda była piękna, zapowiadała zbliżające się pełną parą lato. Powietrze już pachniało w ten charakterystyczny sposób i lepiło się do skóry. Niesione przez wiatr pyłki fruwały w powietrzu, a bujna zieleń tworzyła swoisty klimat.

            – Chciałabym móc powiedzieć, że nienawidzę tego miejsca całym sercem – odezwała się dziewczyna, z cichym westchnieniem sunąc palcami po zabrudzonej szachownicy. – Ale tu się wszystko zaczęło – ciągnęła zamyślona. – Między nami. Tak jakby.

            Nie mogłem się z nią nie zgodzić.

            – To tu graliśmy w szachy, gdy jeszcze myśleliśmy, że nasz układ naprawdę będzie tymczasowy. – Delikatny uśmiech rozciągnął jej malinowe wargi. – W sypialni na górze pocałowałeś mnie po raz pierwszy. Podstępem, ale i tak.

            – Podobało ci się? – wypaliłem śmiało.

            – Tamten pocałunek? – Obdarzyła mnie spojrzeniem.

            – Tak.

            – Był... zaskakujący – stwierdziła z ostrożnością. – I byłam zbyt zajęta myśleniem o tym, jak bardzo cię nie lubię, by wynieść z tego jakąkolwiek przyjemność.

Tears of DarknessWhere stories live. Discover now