Epilog

8.2K 439 78
                                    

#TODwatt

Bóg wie, że nie należy nigdy wstydzić się własnych łez. Są one jak deszcz obmywający pył, który zalega nasze stwardniałe serca.

Charles Dickens, Wielkie Nadzieje


Gdy Laurette miała sześć lat, codziennie wybierała się ze swoją nianią na spacer do pobliskiego parku. Rodzice dziewczynki byli w tamtym okresie jej życia niezwykle zapracowani, coś zaczynało się psuć. Czuła to po wiecznie napiętej atmosferze w domu. Po wrzaskach, które niejednokrotnie odbijały się echem od ścian, docierając nawet do jej sypialni.

    Wtedy myślała jednak, że krzyki są oznaką miłości.

    Pani Rookley – niezwykle miła kobieta przed pięćdziesiątką, która zajmowała się Laurette od kilku miesięcy – kupiła jej gałkę lodów pistacjowych w rożku. Usiadły na drewnianej ławce pod ogromnym dębem i zawiesiły swoje spojrzenia na przechodniach.

    Wtedy po raz pierwszy zobaczyła pewne małżeństwo. Mieli siwe włosy, zgarbione plecy; wszystko wskazywało na to, że mają już swoje lata na karku.

    Kłócili się. Och, Boże, tak często się kłócili. Nie o poważne sprawy, a o drobnostki.

    Mąż staruszki włożył nie te skarpety, co trzeba. Staruszka nadwyrężała schorowaną nogę. On nie wypił do końca zleconych przez lekarza ziółek. Ona nie pocałowała go nad ranem dwa razy, jak to miała w zwyczaju, a tylko raz.

    Te kłótnie równie dobrze można było nazwać zwykłymi potyczkami. Nie miały nic wspólnego z rzeczywistym gniewem. Zwłaszcza, że w oczach starszego małżeństwa zawsze dało się zauważyć tę ogromną, niezniszczalną miłość.

    Byli jak fale sztormowe. Walczyli. Nie przeciw sobie. Razem. Oni kontra reszta świata.

    Bali się, że pewnego dnia jednemu zabraknie tego drugiego. Nie poradziliby sobie z tą stratą. W końcu ich serca biły dla uczucia, które ich połączyło.

    Zawsze po tych kłótniach – czy też potyczkach – starszy pan niemal w podskokach biegł do znajdującej się kilkaset metrów dalej kwiaciarni i kupował tam największy bukiet frezji, jaki mieli w ofercie. Potem wręczał kwiaty swojej żonie z tym pełnym czułości uśmiechem. Godzili się długim pocałunkiem, a potem przez wiele godzin siedzieli razem na ławce, rozmawiając o wszystkim i niczym, chłonąc wspólnie spędzone chwile, bo tych mogło im wkrótce zabraknąć.

    Laurette obserwowała ich z tak wielkim zaciekawieniem, że nieraz pani Rookley musiała ją wyciągać z parku siłą. Nie wiedziała, czemu budzili w niej tak wielkie zainteresowanie.

    Potem próbowała udawać, że jej rodzice też kłócą się z miłości. Była w błędzie, ale nikt jej z niego nie wyprowadził. Musiała dojść do prawdy sama.

    Sytuacja powtarzała się każdego ranka. Laurette wyrywała się z domu kilka minut po dziesiątej i prowadziła nianię za rękę do ławeczki pod drzewem. Często odmawiała sobie nawet lodów, nie chcąc, by cokolwiek ją w jakiś sposób rozpraszało.

    I zawsze było dokładnie tak samo. Rutyna.

    Przychodzili, kłócili się i godzili w spokoju.

    I tak w kółko. I w kółko.

    Pewnego razu staruszka dostrzegła, że jakaś mała dziewczynka z roztrzepanymi po obu stronach głowy warkoczykami się w nich wpatruje. Posłała jej najcieplejszy uśmiech świata.

    Laurette patrzyła na nich, a w jej głowie odbijała się echem tylko jedna i ta sama myśl:

    Chciałabym zaznać kiedyś tego rodzaju miłości.

    I go zaznała. Dokładnie dwanaście lat później do jej życia wkroczył niczym wichura pewien chłopiec o ciemnych włosach. Jego mroczne spojrzenie i tatuaże na ramionach budziły jej strach.

    Cóż, do pewnego momentu.

    Uwielbiała jego uśmiech. Uwielbiała momenty, w których sprawiał, że czuła się najważniejsza na świecie. Uwielbiała miłość, która ich połączyła.

    Przegonił z jej życia mrok. Wyciągnął wszystkie sekrety na światło dzienne i uczynił problemy nieistotnymi. Zgarnął każdą łzę z jej policzków, odgonił smutek.

    Pokochał. Tak mocno, jak staruszek z parku pokochał swoją żonę.

***

Rozdział dodatkowy o 19:30 :)

Tears of DarknessWhere stories live. Discover now