XIII. Droga przez piekło.

87 15 4
                                    

Siedziałam w łazience od przeszło dwóch godzin, jednak na całe szczęście żaden z pozostałych lokatorów jeszcze nie zdecydował się wstać, dając mi tym samym sposobność do spokojnego i dokładnego ogarnięcia wygenerowanego dotychczas bałaganu. Po całej podłodze walały się zakrwawione skrawki papieru, którym usiłowałam choćby minimalnie zatamować krwawienie z kilku świeżych szram na mojej nodze.

Choć preferowałam mniej widoczne metody wyrządzania sobie krzywdy, dziś po prostu nie miałam innego wyboru– jedynym, co wpadło mi ręce był lichy nożyk uchowany na dnie jednej z szuflad w kuchni. Wydaje mi się, że dużo dłużej zajęło mi przemyślenie i znalezienie odpowiedniego miejsca na skórze, którego nikt nigdy nie wypatrzy, niż sama racjonalizacja tego posunięcia.

Po tym, jak raz na lekcji wf-u zostałam bezprecedensowo zapytana przez nauczycielkę o genezę bladych blizn na moim przedramieniu, dużo bardziej zwracałam uwagę na to, gdzie się cięłam.

Pytania były dużo boleśniejsze, niż same rany.

Coraz mocniej dobijał mnie zarówno ciężki do opisania ból psychiczny, powiązany ze zdiagnozowaną u mnie depresją, jak i nieodpuszczające wspomnienia i demony spowodowane przez moje traumy. Pomimo upływu miesięcy, wciąż nie potrafiłam się otworzyć i porozmawiać o tym z kimkolwiek; nie umiałam tego tematu dotknąć czy wyznać komuś, co tak naprawdę mnie spotkało.

Widziałam jedynie to, jak traciłam młode lata i niezliczone okazje przez to, że najzwyczajniej w świecie bałam się ludzi. Strach paraliżował mnie doszczętnie na samą myśl o tym, że miałabym komukolwiek ponownie zaufać.

Nie dość, że wydarzenia te zrobiły ze mnie osobę po prostu niemożliwą do polubienia, to jeszcze dawały rozmówcom nieograniczone pole do wyśmiewania i linczowania mnie. Dokładnie tak, jak to się stało w szkole.

Ludzie w szkole byli naocznymi świadkami lawinowego ciągu tragedii, który miał miejsce w moim życiu i uczynili sobie z tego naprawdę niezłą zabawę, więc nie rozumiem, czemu inni mieliby wziąć problem na poważnie.

Nienawidziłam równie mocno sprawców mojego upadku, jak i samej siebie. Nie mogłam już dłużej patrzeć w lustro na tą słabą, pierdolenie kruchą osobę, która tak łatwo dała się zmanipulować i zniszczyć.

Nienawidziłam osoby, która poprzez krótkie wybuchy euforii pakowała się w sytuacje bez wyjścia, z których największą była właśnie nasza ucieczka.

Kojącą była dla mnie odległość i rozłąką z moją rodziną, jednak ta utopijna wizja już w szpitalu przysłoniła mi jeden z najważniejszych szczegółów– przymus spędzania czasu z nowopoznanymi osobami. Byłam cholernie głupia i naiwna, ponieważ liczyłam, że tak radykalna zmiana magicznie odmieni coś w moim sposobie myślenia i sprawi, że będę choć trochę inna.

– No to się zdziwiłaś, idiotko – parsknęłam pod nosem, zamykając za sobą drzwi do mieszkania.

Musiałam niezauważenie wymknąć się i pozbyć wszystkich śladów po dzisiejszym ataku. Nie chciałam tych cholernych chusteczek wyrzucać zbyt blisko bloku, co poskutkowało dość długim spacerem w niesprawdzonym dotychczas przeze mnie kierunku.

Na zewnątrz wciąż panował półmrok, który w połączeniu z lekką mżawką tworzył iście brytyjski klimat. Ulice były jeszcze spowite mgłą, przez co kompletnie nie rozpoznałam twarzy mężczyzny zmierzającego w moim kierunku.

– Kurwa, czy wyście się tam pozabijali? – Usłyszałam nad uchem, przez co serce podeszło mi do gardła. – Nawet tydzień nie minął!

Dawka ŚmiertelnaWhere stories live. Discover now