O dziesięć za dużo

482 27 8
                                    

    Stałem na jakiejś leśnej polanie. Pojęcia nie mam, dlaczego akurat w takim miejscu, nie wnikam w to. Oprócz wysokiej trawy, leśnych kwiatów oraz kilku jakichś dziwnych drzew nie było tutaj niczego ani nikogo. Było ciemno i jedynie mogłem usłyszeć typowe dla lasów odgłosy. Zacząłem się przechadzać po tym miejscu. Było ono dość interesujące, lecz zarówno też przerażające. Nie miałem pojęcia, co mogę tam zastać, jednakże to miejsce zachęcało mnie do tego, abym szedł dalej i dalej.

    Po pewnym czasie zaczęło mi się wydawać, że chodzę w kółko, ponieważ cały czas trafiałem na środek tej samej polany. Z każdym krokiem odczuwałem coraz większy niepokój, ale szedłem przed siebie. Kilka minut później znowu byłem na tej cholernej polanie, jednakże tym razem zauważyłem przed sobą dwie osoby. Osoby, które doskonale znałem i o których ciężko było mi ostatnio zapomnieć.

     - Co się tutaj do cholery dzieje? - zapytałem po chwili.

     - To jest dobre pytanie. - pochwalił mnie Rodric.

     - Vincencie, przyszliśmy po ciebie. - odezwał się tym razem Charles.

     - Nie wybieram się na tamten świat.

     - Ale ty tutaj nie masz nic do powiedzenia. - parsknął Retter. - Tym razem wybór nie należy do ciebie.

     - Żegnaj.

    Po usłyszeniu tego słowa dosłownie upadłem na ziemię. Gdy ocknąłem się, to byłem już w innym miejscu. Tutaj trawa była krótka. Zauważyłem, że obok mnie przechodzą jacyś ludzie, którzy byli ubrani dość odświętnie. Podniosłem się dopiero po jakiejś chwili. Niemalże natychmiast dostrzegłem całe moje rodzeństwo, które stało na samym przodzie tego tłumu. Łatwo było się domyślić, że ta uroczystość to był pogrzeb. Ciekawe tylko czyj.

    Podszedłem bliżej nich. Dylan i Tony mruczeli o czymś pod nosami, natomiast Will i Shane próbowali uspokoić Hailie, która płakała. Po ich minach mogłem sugerować, że coś się stało. A potem zacząłem się wpatrywać tępym wzrokiem w nagrobek, który należał... Do mnie.

    W tym momencie się obudziłem. Dość gwałtownie się podniosłem. Byłem w swoim łóżku i żyłem.

    Ja żyłem.

    Chyba nigdy wcześniej nie cieszyłem się aż tak z tego powodu, jak teraz. Czyli to był tylko jakiś cholerny sen. Na szczęście.

    Było kilka minut po czwartej w nocy. Już nie potrafiłem usnąć już bardziej z obawy przed tym, że znowu przyśni mi się coś takiego. To było dość okropne uczucie patrzyć na swój własny pogrzeb nawet pomimo tego, że odbywał on się tylko w mojej wyobraźni.

     "Ty będziesz następny."

    Przez cały czas po mojej głowie chodziły mi tylko te trzy słowa, które nie dawały mi spokoju. Przerażające było to, że przez tylko jeden moment zacząłem aż tak bardzo bać się o swoje własne życie, jakby wcześniej w ogóle nie czekały na mnie różne niebezpieczeństwa. Jednakże gdy już naprawdę ktoś powiedział mi o tym wprost, to już nie były puste słowa, z których jeszcze mógłbym się pośmiać.

    Siedziałem tak w bezruchu do godziny piątej trzydzieści, po czym postanowiłem się w końcu ogarnąć. Potem wypiłem kawę i udałem się do swojego gabinetu w celach oczywistych.

    Około godziny piętnastej usłyszałem jakieś krzyki, które dochodziły zza drzwi. Po chwili one się uchyliły, a do mojego gabinetu zajrzał mój ochroniarz.

     - Jakaś kobieta chce z panem pilnie porozmawiać, panie Monet.

     - Wpuść ją.

     - Oczywiście.

Z Innej Perspektywy | Vincent MonetOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz