Rozdział 38.

9.7K 497 31
                                    

LOUIS P.O.V:

Przygotowywałem obiad, kiedy usłyszałem huk zamykanych drzwi. Niemal od razu rzuciłem wszystko i wypadłem na korytarz, spodziewając się zastać w nim pół setki antyterrorystów z karabinami maszynowi. Nie ma się co dziwić, naprawdę niewiele pamiętam z ostatniej imprezy.

Zamiast bandy mięśniaków zobaczyłem jednak tylko zapłakaną i wyraźnie zdyszaną Sophie. W pośpiechu zdejmowała trampki. Byłem zaskoczony, bo nie miała na sobie płaszcza, jej torby także nie udało mi się nigdzie zlokalizować. Do tego miałem dziwne wrażenie, że kompletnie nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności. Gdybym nie złapał jej w ostatniej chwili za ramię, zapewne przebiegła by obok i zniknęła na górze w swojej sypialni. Tak, jak robiła to setki razy przez ostatnich kilka dni.

- Nie pędź tak – mruknąłem – Co się dzieje? Dlaczego pędzisz, jakby gonił cię tłum morderców?

Najwyraźniej nie była w nastroju do łapania subtelnych aluzji, bo popatrzyła na mnie z wyrazem kompletnego niezrozumienia w dużych, zielonych oczach. Widziałem w nich jeszcze tak ogromny ból, że natychmiast spoważniałem, czując podobny w okolicy serca. Przypuszczałem, kto ma w tym swój udział. Nasz popierdolony szef naprawdę zaczynał działać mi na nerwy. Czułem, że moja cierpliwość powoli się kończy i zapewne wkrótce ten przystojniaczek skończy z pokaźnym limem pod okiem.

Z drugiej strony miałem dziwne wrażenie, że Sophie wcale nie będzie  z tego zadowolona. Jakkolwiek bardzo ją ranił, to najwyraźniej jednak za bardzo zależało jej na tym skurwysynie. Nienawidziłem tego, że w żaden sposób nie mogę pomóc swojej najlepszej przyjaciółce i to sprawiło, że mój humor znacznie się pogorszył.

Przypuszczam, że nawet Nathalie nie miałaby do mnie pretensji, gdyby wiedziała, jak zachował się jej kochany braciszek. Była bardzo racjonalną dziewczyną i bardzo podobała mi się ta cecha. Jak zresztą wiele innych.

Nieważne.

- Ziemia do Sophie! – potrząsnąłem nią delikatnie.

Poskutkowało. Stopniowo przytomniała, a w jej oczach oprócz bólu pojawiło się jeszcze inne uczucie. Wściekłość. Tak, to chyba było najlepsze słowo, które mogłoby określić błyskawice ciskane przez te zielone tęczówki. Wysunęła wojowniczo brodę i powiedziała przeraźliwie wypranym z emocji głosem:

- Gdyby ktoś tutaj przyszedł… ktokolwiek… nie ma mnie. Nieważne, kto i nieważne, w jakiej sprawie. Po prostu mnie nie ma. Rozumiesz?

- J…jasne. – zająknąłem się, przerażony desperacją w głosie dziewczyny.

Uwolniła się z mojego uścisku i szybkim krokiem wspięła po schodach. Stałem sam w korytarzu, patrząc na stopnie jak kompletny kretyn. Nie potrafiłem do końca ogarnąć tej sytuacji. Zastanawiałem się, co zrobił jej tym razem i naprawdę ogarniało mnie dziwne poczucie, że Styles powinien jednak dostać w mordę. Tak dla dobra ludzkości.

Clarence jakby przewidziała to, co się za chwilę stanie. Po jakichś pięciu minutach od jej zniknięcia na górze usłyszałem natrętny dzwonek do drzwi. Odpowiedzą na to był głuchy huk tych od sypialni mojej przyjaciółki. Zacisnąłem szczękę i powlokłem się, aby otworzyć.

Intuicja jakoś mnie nie myliła. Na zewnątrz stał Styles. Oddychał szybko i nieregularnie, a jego oczy błyszczały niezdrowym blaskiem. Koszulę pod szyją miał mocno rozchełstaną, a włosy w zupełnym nieładzie. Kiedy tylko otworzyłem szerzej drzwi, szarpnął za klamkę, chcąc dostać się siłą do środka. Zablokowałem wejście swoją osobą, jednocześnie wolną dłonią mocno go odpychając. Zatoczył się lekko do tyłu. Widziałem, jak jego twarz wykrzywia grymas wściekłości.

lost | h.s.Where stories live. Discover now