88 | Spotkanie

547 49 145
                                    

Peter P.O.V.

— To co? Idziemy do wioski, nie? — spytał retorycznie Colton.

— Yhm — potwierdziłem i ruszyłem w stronę zbocza góry w kierunku doliny przed nami. Rozglądałem się na wszystkie strony szukając celu naszej podróży. Miałem cichą nadzieję, że spotkamy Mowgl'iego jeszcze przed dotarciem do sieci domków. Nie chciało mi się gadać z kolejnymi ludźmi i następnym osobom tłumaczyć cel naszej podróży. Aż westchnąłem na samą myśl.

Oni wszyscy byli tak cholernie nie profesjonalni. Mieli wielki polew z tej podróży. Wydawało im się, że przed nami poskromienie jeszcze trzech bardzo przyjaznych smoczków, a na sam koniec walka z jakimś tam Cieniem Petera.

Pf, kto by się przejmował.

Ja się oczywiście nie denerwuję, bo rzadko to robię, ale te cymbały nie mają pojęcia, co na nich czeka w przyszłości. Nawet Sandy Srarling nie ogarnęła powagi sytuacji. Wszyscy znają mnie tutaj w malutkim procencie, ale nie zdali sobie sprawy z tego, że Cień jest ucieleśnieniem moich wszystkich demonicznych cech. Jeśli nie pasuje im moja aktualna postać, bo jest „arogancka", co jest w ogóle śmieszne, to nie są w stanie wyobrazić sobie Cienia.

On ich zabije jednym ruchem palca.

Właściwie teoretycznie, to ja ich zabije jednym ruchem palca.

A w sumie nie chce, bo większość lubię. Nad Sandy bym się jednak poważnie zastanowił. Ale tylko nad nią.

Zaczynam się martwić o nasza misję, a to jest niespotykane.

Żaden z nich nie zdaje sobie sprawy z tego, w jak ważnej misji biorą udział. Mamy malutkie szanse na przeżycie, a do tego opcja przegranej nie wchodzi w grę, bo to byłby koniec WSZYSTKICH bajek i Nibylandii.

Nawet nie zauważyłem, kiedy pokonaliśmy zbocze i kroczyliśmy szeroką usypaną żwirem drogą, która prowadziła przez wioskę, a po jej obu stronkach stały domki. Każdy z nich miał białe ściany i malutkie okienka w nich. Dach zbudowany był z siana i miał dwa stronę spady. Większość z budowli miała przed mieszkaniem coś na kształt daszku zbudowanego z drewnianych pali. Ponadto każdy z domków miał przed sobą kilkanaście wielkich glinianych waż, w których przenosili wodę. Na samym końcu drogi rozpościerała się szeroka błękitna rzeka, a wejścia do niej strzegły dwa potężne drzewa. Ponadto cała wieś otoczona była wysokim drewnianym ogrodzeniem zbudowanym z belek o zaostrzonymi zakończeniami. Prawdodpobnie było to zabezpieczenie przed Shere Khanem.

— No i co teraz? Jest tu ktoś w ogóle? — zaczął rozważać Colton. Rozejrzałem się i pewnym siebie krokiem stanąłem między dwoma pierwszymi domami.

— Szczerze... — zaczął Alex, ale przerwał mu huk otwieranych z rozmachu drzwi jednego z mieszkań. Zza nich wyleciał mały chłopiec ubrany w za luźne niebieskie galoty przewiązane pasem z bambusa. Miał wydęty brzuch jakby po obiedzie, krótkie czarne włosy z czerwoną opaską z dwoma wielkimi liśćmi. Wykrzykiwał wesołe okrzyki i biegł prostą drogą w stronę rzeki, ale tuż przed nią skręcił w lewo.

— Idziemy za nimi — wyrwałem się. Miałem nadzieję, że dorwę Mowgli'ego i przyniosę Shere Khanowi, żebyśmy mogli wrócić do Nibylandii.

— Nie idziemy. Ten tygrysek nic nie wie. To nie ma sensu. — Ashlynn zagrodziła mi drogę wzdychając.

— Zawsze mówisz, że nigdy w życiu nie sypnąłbyś nikogo. — odezwał się Colton uśmiechając się do mnie złośliwie, przez co prawie się zaśmiałem.

— Nie sypnąłbym znajomych. A ten smarkacz tak, czy inaczej by zginął.

— Smarkacz? — zmarszczył brwi Alex.

Take me to the Neverland Where stories live. Discover now