Rozdział 28 - Upadki

53 9 3
                                    

Okazało się, że Cassidy calutki czas kręciła się po imprezie z Jacksonem. Aż dziwne, że ani razu jej nie spotkałam. Chciałam ją o to spytać, ale tak szybko jak o tym pomyślałam, tak szybko uciekło mi to z głowy. Po tym jak znalazła nas w tłumie, zapakowaliśmy się wszyscy do auta i skończyliśmy w mieszkaniu rodzeństwa. Wszyscy w jednym pokoju, na jednym łóżku, nawaleni na siebie.

- Jebać Darrena. - rzucił Lucas. - Gdybym był mniej pijany pewnie musieliby go tam zbierać.

- Jasne, jasne. - mruknął Corey. - Nawet nie kiwnąłeś palcem.

Blondyn prychnął na jego słowa.

- Nie? W sumie to się nawet tam spociłem. - dalej szedł z zaparte.

- Kim jest właściwie ten cały Darren?

Po moim pytaniu wszystkie oczy skierowały się na mnie.

- Konkurencją mojej siostry. - Lucas rzucił bez ogródek. - Ubzdurał sobie, że coś mu wiszę.

Corey z pokerową miną zerknął na Cass, która piorunowała wzrokiem brata. Posklejałam trochę faktów.

- Dealujesz? - uniosłam brew patrząc na dziewczynę.

Nie odpowiedziała, ale jej wyraz twarzy dał mi jasną odpowiedź. Zatkało mnie trochę. Chociaż i wiele  wyjaśniło. Poza tym, przecież to było takie oczywiste.

- Pracuje w barze. - stwierdziła w końcu. - A, że kręci się tam dużo bogatych dzieciaków.. u was na uczelni zresztą też.

Coraz więcej sobie uświadamiałam.

- Hope i tak strzela we mnie piorunami za Twoje rozprowadzanie na uniwerku. - stwierdził nagle Lucas.

No tak. I wszystko co mówiła, było prawdą. Czułam się zawiedziona, ale przecież sama z siebie nigdy ich nie pytałam, chociaż w pewnym sensie byłam naocznym świadkiem. Dlaczego więc tak łatwo to po mnie spłynęło? Dlaczego dalej usilnie trzymałam się ich, wiedząc jak cholernie zniszczonymi przez życie ludźmi są? Byłam świadkiem tego, co narkotyki robią z Coreyem, tym bardziej z Lucasem. Do czego człowiek jest w stanie się posunąć, żeby dostać określoną działkę. Dlaczego nadal siedziałam z nimi w jednym pokoju i nie wyszłam?

Patrząc w zamyślone oczy Coreya to zrozumiałam. Przyjaźń z Hope była jednostronna. Ona raczej nie potrzebowała obecności drugiej osoby do tego stopnia co ja. Wokół niej mógł się kręcić ktokolwiek, ona i tak mogłaby traktować go jak przyjaciela. Okej, była troskliwa i kochana, ale nie obyło się od oceniania. Gdy tylko pojawiły się problemy, zamiast mnie wysłuchać wolała oczernić mnie poprzez sytuacje i nawet nie brała pod uwagi najistotniejszych rzeczy. Nie chciała nawet o tym porozmawiać.

A oni? Byli jedynymi którzy mnie w pełni rozumieli. Może i mieli pochrzanione w głowie, ale jako jedyni mnie nie oceniali. Jako jedyni, pozwalali mi być prawdziwą sobą. Nie byli hipokrytami jak Hope, która sama paliła a innych wyzywała od ćpunów. Oni po prostu byli. Przynajmniej takie miałam wrażenie. Byli ludźmi, którzy są w stanie oddać siebie za kogoś, kogo kochają. Czułam to i doświadczyłam namiastki tego. Mieli zupełnie inne podejście do życia niż przeciętni ludzie w naszym wieku. Każde z nich coś straciło, każde musiało się z czymś uporać a te problemy ukształtowały ich na takich a nie innych. I nie bali się życia. Bali się tego że zostaną z tym wszystkim sami. Bali się takich ludzi jak Hope bo mogła by ich zmienić. Byli zmęczeni tłumem, kłamstwami, zmęczeni gonitwą za czymś nieistniejącym.

Oni jak nikt inny wiedzieli, że świat, wcale nie jest tak cudowny i piękny jakim od urodzenia rodzice i bliscy starają się nam pokazać, że jest. Dla nich to wszystko nagle okazało się być kłamstwem i zostali zupełnie sami na polu bitwy. Poznali co coś takiego jak prawdziwy ból, cierpienie. Poczuli że na ludziach można się zawieźć. Że strata ciagle nam towarzyszy. Że nie jest tak kolorowo. Zmieniony stan świadomości był ucieczką od szarości i monotonni, od życia w którym stale trzeba było czemuś się podporządkować.

Don't treat me badly | ZAKOŃCZONE |Where stories live. Discover now