Rozdział 35 - Pora powiedzieć tak

443 13 0
                                    

„Każdy nowy dzień zaczyna się głęboka nocą.

Nawet jeśli niebo zmęczyło się błękitem,

nie gaś nigdy światła nadziei".

Bob Dylan

Był wieczór na zewnątrz lało jak cholera. Była burza, która nigdy nie przynosiła niczego dobrego, zwiastowała zniszczenie. Głośne podmuchy wiatru, głośne uderzenia grubych kropel wody o asfalt, samochody i różne twarde przedmioty do tego jasne pioruny oświetlające całe niebo, tworząc wbrew pozorom piękne widoki. Nienawidziłam burzy, ale musiałam przyznać, że czasami stawała się piękna. Zawsze kiedy nadchodziła i towarzyszył jej mocny wiatr i deszcz, mówiłam sobie, że musze być tak samo silna jak niebo, od którego wszystko się zaczyna. Bo po każdej burzy przychodzi słońce, w moim życiu też tak było, kiedy przychodziła burza po jakimś czasie robiło się spokojnie, wszystko ucichało, aby uderzyć z podwójną siłą i tak w kółko i w kółko. Nienawidziłam jej ale uwielbiałam ją oglądać i czuć to co pozostawia po sobie, zniszczenie i niespokojne uczucie. Bo kiedy się kończyła, stawało się nagle cicho, wiatr przestawał wiać, deszcz znikał, i zostawaliśmy tylko my z własnymi myślami. Tak jak ja teraz, byłam tylko ja, drink leżący na blacie przede mną i moje myśli. Nie zwracałam uwagi na muzykę wychodząca z głośników, na śmiejących i krzyczących ludzi, na barmanów, którzy ledwo wyrabiają, bo przez ulewę zrobił się niezły szum i zamieszanie. Wszyscy uciekali do środka skryć się przed żywiołem, a ja potrzebowałam wyjść poczuć to na własnej skórze, poczuć że nadal żyje, bo z zewnątrz byłam żywa, ale w środku czułam się martwa, jak zwiędnięta roślinka, którą zaraz wykopiemy i wyrzucimy do kosza nie przejmując się tym, że to my doprowadziliśmy do jej śmierci. Tak samo było ze mną, nikt nie pomyślał że to wszystko co się wydarzyło doprowadzi do tego, że moje serce przestało bić. Mimo, że oddychałam to nie czułam nic więcej oprócz oddechu, który sprawiał mi ból. Ludzie, których kochałam, którym ufałam okazali się tak samo zakłamani jak cały wszechświat, tak to jest kiedy dasz komuś palec, ale to za mało on musi wziąć całą rękę, aby się nasycić.

Wyszłam z baru, do którego nawet nie wiem jak trafiłam. Rzuciłam telefon o ziemię, aż roztrzaskał się na małe kawałeczki, nie mogłam znieść tego, że ciągle dzwonił. Ciągle ktoś ode mnie coś chciał, chcieli rozmawiać, tłumaczyć się, a ja jedyne czego potrzebowałam to cholernego spokoju. Nie wiem ile minęło od czasu, kiedy się z nimi widziałam, lecz na tyle mało, że nie miałam ochoty ich oglądać. Nikogo. Nawet przyjaciela, którego znałam od dzieciństwa, który zawsze mówił, że mogę na niego liczyć. Tak bardzo na niego liczyłam, że nawet on znał prawdę tylko nie ja. Naprawdę całe życie dążyłam, aby poznać prawdę. Chcąc być w końcu świadoma i móc samej zdecydować o sobie. Kiedy ją poznałam zniszczyła mnie doszczętnie i zabrała ze sobą ludzi, których kochałam całym sercem. Nie miałam nikogo. Stałam pod barem cały czas moknąć, burza nie zamierzała przestać zbliżała się coraz bardziej, już tylko 3 sekundy dzieliły ją od tego, aby uderzyć w Redwood City ze zdwojoną mocą. Czekałam na nią tak bardzo na nią czekałam, że aż brakowało mi tchu.

Podeszłam do budki telefonicznej i wrzuciłam monetę wykręcając numer, którego nie chciałam pamiętać i którego zapewne nigdy bym nie wykręciła gdybym była chociaż w małym stopniu trzeźwa.

- Tak słucham? – usłyszałam głos ojca i momentalnie po moim ciele przeszły ciarki, pod którymi się skuliłam. Jednak po chwili ustały, a ja czułam czystą nienawiść, chęć mordu. Pragnęłam by cierpiał tak bardzo jak ja. – Jest tam kto? – odezwał się ponownie.

- Wiem, że nie jesteś moim ojcem. – odezwałam się po chwili surowym tonem pozbawionym jakichkolwiek ludzkich emocji.

- Madeline? To ty? Gdzie jesteś? Szukamy Cie od paru dni. – w jego głosie nawet nie było czuć troski czy zmartwienia, był obojętny, ale musiał udać, że go obchodzę.

- Nie jesteś moim ojcem. Nie musisz się mną przejmować, a no tak przecież nigdy się mną nie przejmowałeś. – zakpiłam.

- To Madeline? - usłyszałam głos mamy w tle. Przewróciłam oczami na te słowa nagle byli mną zainteresowani. Jak uroczo tylko tyle, że nie potrzebowałam tej ich troski. Bo dobrze wiedziałam, że szukają mnie tylko dlatego, że mam wypełnić ich chory obowiązek.

- Gdzie jesteś, do cholery? – krzyczał, a moje słone łzy łączyły się z kroplami deszczu. Tworzyliśmy jedność. – Porozmawiamy, wszystko Ci wytłumaczę. – wyglądał jakby prosił, jednak on nigdy nie prosił, potaknęłam głową bo chciałam usłyszeć co powie mi on, człowiek, który nigdy nie był dla mnie dobry. Tylko z nim chciałam porozmawiać, tylko jego zdanie chciałam jeszcze poznać, tylko to było mi potrzebne aby pozamykać wszystko co mnie tu trzymało. – Gdzie jesteś, Madeline? Halo jesteś tam?

- Jestem na Dover Rd, przy barze. 10 minut. – powiedziałam

- Daj mi ją do telefonu. - wrzasnął chyba w kierunku ojca Jake. Słabo było słychać przez panujący na zewnątrz deszcz i szmery. Ale to na pewno był on.

Nie chciałam z nim rozmawiać więc szybko się rozłączyłam. Był z nimi, siedział z nimi i knuł, a co jeśli on zawsze był po ich stronie. Skoro wiedział jakimi byli potworami, dlaczego nadal z nimi tam był, rozmawiał i żył. Nie mogłam już tego więcej znieść.

Wyszłam z budki podpierając się o jej ścianę. Przyglądałam się niebu, byłam mokra do suchej nitki, jednak to nic. Potrzebowałam tego, powodowało to, że chociaż teraz mogłam być czysta od kłamstw i tajemnic, deszcze zmywał każdy brud i tylko podczas niego można było odetchnąć, zmywał każdy zakamarek nawet ten najbardziej ukryty.

Nie wiem ile tak stałam, ale oślepił mnie jasny blask świateł dochodzący z samochodu, który właśnie się zatrzymał. Na początku pomyślałam, że to Scott bo to on zawsze zjawiał się w takich miejscach i oświetlał mnie światłami ze swojego samochodu. Spojrzałam w tamtą stronę i widziałam mężczyznę zmierzającego w moją stronę, ale to nie był ani Scott ani na pewno ojciec, to nie był nawet żadnego z nich samochód, ale było za późno nim się zorientowałam. Próbowałam biec, biegłam po pustych ulicach zatapiając się w kałużach. Przemierzałam budynki, w których ludzie spędzali spokojny burzowy wieczór, spędzając czas z rodziną, bawiąc się ze swoimi dziećmi, niektórzy spędzali czas w klubach bawiąc się. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego co dzieje się na ulicy skąpanej w mocnej ulewie. Ilość wypitego alkoholu w moim organizmie nie pomagała w ucieczce, byłam pijana biegnąć chwiałam się, kręciło mi się w głowie. A może to tylko moja wyobraźnia, odwróciłam się spoglądając ze siebie i nie widziałam, żadnej postaci. Nie było nikogo, ulica znowu była pusta. Odwróciłam się z powrotem i znowu go zobaczyłam gdy wyłonił się zza zakrętu, nie śpieszył się szedł powoli jakby wiedział, że i tak przed nim nie ucieknę. To przerażało mnie jeszcze bardziej, nie przerażał mnie fakt, że szedł za mną tylko fakt, że sądził, że przed nim nie ucieknę, że nikt mnie nie uratuje. Ruszyłam ponownie do biegu jak oparzona, oglądając się co chwile za siebie. Mężczyzna zbliżał się do mnie powoli cały czas skracając dzielący na dystans. Nie musiał biec, miał tak długie nogi, że robił jeden krok kiedy ja robiłam trzy. Biegłam, aż w końcu wleciałam w jakąś głęboką kałuże i upadłam. Próbowałam się podnieść lecz czułam ogromny przeszywający na wskroś ból w kolanie. Nie. Nie. Nie. Tylko nie teraz. Zaczęłam się czołgać do przodu walcząc o każdą sekundę. Teraz byłam już pewna, że nie ucieknę a on prędzej czy później mnie złapie. Nie miałam już sił, byłam wyczerpana, zmęczona i w dodatku czułam okropny ból nogi. Mężczyzna stanął dosłownie za mną. Przyglądał mi się, czułam jego wzrok na sobie. Odwróciłam się w jego stronę i zaczęłam rękoma uciekać do tyłu kiedy on szedł dosłownie przy mnie. Kiedy lampa przypadkowo błysnęła na jego rysy twarzy ujrzałam w nim mężczyznę, który miał mi dać dobrą przyszłość. A ja wiedziałam, że właśnie przepadłam, zostałam stracona i rzucona na pożarcie psom.

Ojciec nie przyjechał, wysłał jego po mnie, sprzedał mnie. Nie byłam jego córką, wiec nawet nie czuł wyrzutów sumienia, i teraz już byłam pewna, nie musiałam żyć domysłami. Zrozumiałam. Miał wobec mnie plan już od dawna, dlatego wybaczył matce zdradę i przyjął mnie pod swój dach. Zaplanował mój los, byłam celem do osiągnięcia jego sukcesu, a kiedy tego dokonał pozbył się mnie jak niechcianej lalki. Mężczyzna przede mną jednym sprawnym ruchem postawił mnie na nogi, założył kosmyk moich włosów za ucho, byłam cała mokra w dodatku brudna od spotkania z ziemią, nie czułam nogi jakby mi ją oderwano. Byłam przerażona. Mężczyzna nachylił się w moją stronę i cicho wyszeptał:

- Pora powiedzieć tak.


Hope for us | Zakończone |Where stories live. Discover now