Part I [CELLY]

204 12 0
                                    

Calanthe nigdy w życiu nie pojmie dwóch rzeczy- dlaczego te stare zakonnice w sierocińcu nadały jej tak okropnie niedobrane imię i, z jakiej racji tak właściwie trafiła do tak bogatego i cieszącego się bagażem popularności w całym Manhattanie liceum, jakim było, jest i będzie Sacred Heart of Jezus? Jeśli jej adopcyjna rodzinka żywiła jeszcze jakiekolwiek złudne nadzieje, że zrobią z niej świętobliwą nowojorską zakonnicę, to widocznie grubo się mylili. Calanthe Ross nie była bowiem ani za grzeczna, ani tym bardziej święta. Ceniła sobie przede wszystkim wolność i, mimo że od czasu do czasu grzeszyła bujnym i dość rozwiniętym rozumem jak na siedemnastolatkę, w przeciągu trzech lat cztery razy zmieniała szkołę, mało kto wiedział jednak z jakiego tak naprawdę powodu. Wraz ze starą paczką tak samo niezależnych i na bakier z prawem koleżanek -w tym dwóch byłych dziewczyn Celly- prześcigały się w łamaniu wszelakich szkolnych kodeksów. Nie tylko bowiem paliły, piły i wchodziły w konszachty z ochroniarzami z wszelkich możliwych barów na manhattanie, ale robiły właściwie wszystko, co wiązało się z szybką jazdą, wyścigami, wiatrem we włosach i wyrywaniem lasek na czas. Jako niziutka, chudziutka głuptaska żyjąca jedynie chwilą, a do tego wszystkiego i blondyna pełną parą, cieszyła się aktualnie w katolickiej szkole swego rodzaju prestiżem- gimnazjalistki robiły za nią prace domowe z biologii i geografii, a ona sama mogła bez przeszkód włamywać się do akademickiej sypialni chłopców, rozwijać handel nielegalnymi kartami do pokera i stanikami z koronką... żyć nie umierać. Problem z Celly polegał tylko i wyłącznie na jednym, a właściwie na jednym zdaniu, zasłyszanym podczas rozmowy z przybranymi rodzicami dziewczyny. ''Jeśli jeszcze jeden raz otworzę list adresowany do nas z Sacred Heart of Jezus, to pożałujesz, skarbie. Nie wiemy już, co z tobą zrobić. Kochanie, nadpobudliwość i wrodzona dysleksja nie otwierają ci furtki do niszczenia mienia szkoły, Manhattanu i twojego przybranego nazwiska. Choć raz postaraj się robić to, o co cię proszą i nie ubliżać siostrze Dianie. Choć raz spraw, byśmy byli z ciebie dumni.'' Musiała się zmienić, prędzej czy później. Albo musiała doświadczyć w swoim nudnym, licealnym życiu czegoś, co diametralnie zmieniłoby bieg jej młodzieńczej, wypełnionej imprezami i nakrapianej alkoholem, historii. Niestety, Celly nie spodziewała się w najmniejszym stopniu, że coś takiego przydarzy jej się teraz. Akurat dzisiaj, w tak piękne, leniwe, wtorkowe popołudnie.
-O, kurka wodna. -mruczy mysiowłosa Maisie, i niemal od razu żegna się nową zdrowaśką z popełnionego przed chwilą grzechu, czyli bardzo niedobranego i jakże wyszukanego przekleństwa. Wstaje chwiejnym krokiem i depcze po moich nogach, gramoląc się do wyjścia. Nie otwieram oczu ani nie podnoszę się z trawnika, tylko chwytam za drobne ramiona koleżanki z klasy i siłą zmuszam, żeby ta, zaplątawszy się o moje nogi, ułożyła się na mnie niemalże okrakiem. Dziewczyna piszczy delikatnie. -Celly, proszę puść. Spóźnimy się na popołudniową mszę, a przecież wiesz, co na to siostra Diana...
-Pieprzyć Dianę.
-Jezus Maria, Celly! -szkliste, błękitne oczy Maisie robią się jeszcze większe, a ona sama w końcu wyszarpuje się z moich objęć i wstaje, nieomal wpadając na posąg ulokowany na samym środku wewnętrznego szkolnego dziedzińca. Aktualnie oprócz nas nie ma na nim ani jednej żywej duszy -chyba że te ''ochy i achy'' zajętej sobą pary dochodzące zza kontuaru- i to chyba dobrze, bo z ust małej Maisie wypływa wiązanka nowych w jej wykonaniu przekleństw, czyli śmiesznie brzmiącej mieszanki ''kurek wodnych'' i ''białych choler.'' Parskam ze śmiechu i uśmiecham się w stronę dziewczyny z dumą. Od razu widać, że pilna uczennica. Szybko się uczy!
-Uważaj, bo pozbawisz Matki Boskiej Fatimskiej dzieciątka Jezus. -jeszcze raz kręcę głową ze śmiechem a Maisie zamiera z torbą zawieszoną na ramieniu i z przestrachem wpatruje się na posąg, jakby ten miał nagle wstać i rzucić się na Bogu ducha winną licealistkę.
-No, leć już. Msza królik, ucieknie szybciej niż myślisz. -popycham Maisie w stronę otoczonego rzędem kolumn korytarza, oświetlonego właśnie popołudniowym wiosennym słońcem, a sama schodzę z trawnika z pojedynczym stęknięciem rozkładam się na ławie, nawet nie zaprzątając sobie myśli tym, że siadając na niej po turecku łamię przy tym cały szereg popapranych szkolnych praw. 34. Kładzenie nierugalminowych kolorowych butów na ławce. 47. Odkrywanie mundurkowej spódniczki zawijającej się całkiem przypadkowo, no i pokazywanie pewnie przy tym majtek. Ładnych, swoją drogą. Koronkowych. 68. A, i do tego wszystkiego dojdzie jeszcze pewnie zaraz papierosek.
-W razie czego, powiedz kochanej Dianie, że ćwiczę na skrzypcach przed przeglądem artystycznym.
-Masz jakiś przegląd artystyczny?
-Oczywiście, że nie. Och, leć no już! -obserwuję, jak wątła sylwetka Maisie znika za marmurowymi kontuarami, i dopiero wtedy odważam się na wyciągnięcie do połowy opróżnionej paczki czerwonych marlboro. Zapuszczam jakiś najświeższy rockowy kawałek, a gdy odprężająca muzyka zaczyna swobodnie płynąć ze słuchawek, wyciągam z kieszeni marynarki zapalniczkę i odpalam pierwszego Kochanego Pana Uspokajacza, zaciągajając się nim z jednym wielkim mlasknięciem szczęścia. Po drugim z kolei i kolejną obrzydliwie piękną gitarową wstawką zaczynam dostawać niezłych przywidzeń.
-Czy mi się zdaje, czy to nie były aby tylko zwykłe czerwone malboro? -mruczę i przecieram oczy ze zdumienia, bo nagle trawnik zaczyna falować niebezpiecznie szybko i ogółem bardzo niebezpiecznie. Wchodzę na ławkę i z okrzykiem zdziwienia zdaję sobie sprawę, że teraz szaleńczo faluje nie tylko trawnik ale także reszta Dziedzińca Wewnętrznego, a stojąca w samym centrum Matka Boska Fatimska nagle wstaje z kucka i zeskakuje z podestu, kierując swój marmurowy, gniewny wzrok prosto na mnie.
-Ale jaja... -z parsknięcia śmiechem pomieszanego ze strachem dostaję nagłej czkawki i nieomal przewracam się o oparcie ławki, cofając się do tyłu. W swoim buntowniczej karanej przez wymiar sprawiedliwości historii brałam już wiele świetnych i takóż samo niebezpiecznych prochów, począwszy na zwykłych grzybkach halucynkach a skończywszy na twardym towarze z trawką włącznie, ale przyznam się szczerze- takiej fazy nie miałam jeszcze nigdy w swoim małoletnim życiu.
-Cholera jasna, cholera jasna, cholera jasna... -zatrzymuję się wypadając za barierki z ciętego marmuru i lądując plecami przy pniu jakiegoś drzewa. Matka Boska nadal pruje przed siebie, nie zważając na moje dzikie protesty sprzeciwu. Gdy jest już wystarczająco blisko zauważam, że jej szata zaczyna się zmieniać, czernieć i jakby... jakby ucieleśniać. Delikatne palce wydłużają się w przeraźliwie ostre ptasie szpony, głowa zaczyna się obkręcać i zmieniać w okryty smolisto-czarnymi piórami ptasi łeb. Przeistoczona w kraczącego z nienawiścią ptaka Matka Boska Fatimska chwyta za aureolę i nienaturalną siłą wydłuża ją w złoty, skrzący się złotem metal, a następnie przycina szponami, tworząc swego rodzaju ostre, zakończone grotem zabójcze lotki. -O Boże.
-Nie wymieniaj imienia pana Boga swego na daremno, boski utrapieniu! -skrzeczy złowieszczo, a ja ze strachu zaciskam dłoń na najniższej gałęzi i zaczynam się zastanawiać, ile czasu zajęłaby mi szybka ewakuacja i ewentualnie ile kończyn straciłabym po tak niebezpiecznym i grożącym połamaniem kręgosłupa skoku.
-J-ja... K-kochana Boziu, j-ja naprawdę... naprawdę byłam grzeczna, modliłam się i w ogóle... -zaczynam się jąkać, ale chwilę potem podnoszę się na rękach na najniższą gałąź i, korzystając ze zdziwienia posągu, kopię Maryję prosto w szpetną, ptasią pierś. -Z-zostaw mnie! Puść mnie, puść mnie, szkarado!
Zeskakuję z drzewa i turlam się po dziedzińcu, czując każde najmniejsze bolesne zetknięcie z chodnikiem tak, jakby i mięśnie i kości odrywały się z mojego ciała. Na jednym wydechu i okrzyku bólu nieruchomieję, ale zaraz muszę znowu przeturlać się na bok, bo nadlatujące pociski z pociętej aureoli wybuchają kilka milimetrów od mojej głowy tysiącami płomiennych, złotych iskier. Jęczę i przeskakuję po kilka stopni naraz, kierując się na opuszczone o tej porze lewe skrzydło, obrywając pociskami jakby były to ciężkie, ołowiane kule a nie zwykłe drewniane kuleczki z różańca.
-Zostaw mnie w spokoju! -rykoszet z różańca trafia mnie prościutko w udo, zwijam się więc z bólu i ślizgam po posadzce, próbując wyrobić na zakręcie. Dlaczego, do jasnej cholery, jestem sama w szkole? Zawsze jak chciałam zapalić to nie mogłam znaleźć dla siebie ani jednego wolnego od dyżurujących sióstr kątka, a teraz co, kurna? Gdzie wszystkich wcięło? Co oni tacy świętobliwi święci się znaleźli! Durny katol od siedmiu boleści! Szanuj bliźniego jak siebie samego! Chyba raczej, nie ciskaj w bliźniego pociskami z różańca! -Ja jestem tylko niegrzeczną, buntującą się dziewczyną! -krzyczę na jednym wydechu i wbiegam do pustej sali, prawie że wywracając się o drewnianą katedrę. W ostatniej chwili zamykam drzwi na klucz i opadam mało wdzięcznie na ławkę.
-Nie chodzi o twoje zakłamane życie śmiertelnika, bossska istoto!
-Jakiego śmiertelnika? Jaka boska? Ja pierdolę, i kto tu niby jest posrany? -chwilę szamoczę się z drzwiami, ale wystarczy tylko jedna większa ingerencja posągowo-ptasiego stwora, bym przeleciała pół pustej klasy i zatrzymała się dopiero z jednym wielkim sapnięciem na biblioteczce. Przez chwilę wyobrażam sobie minę Diany na widok zdemolowanego doszczętnie pomieszczenia i chce mi się wyć z niepohamowanego śmiechu,a le tylko przez chwilę, bo już po chwili Matka Boska Ptasia przelatuje przez klasę i chwyta mnie szponami za szkolny mundurek, wbijając swoje ostre pazury głęboko poza wartwę skóry.
-Teraz już żaden opiekun mi nie przeszkodzi. -gładzi mnie wolną ręką i zahacza szponem o policzek, z którego tryska szkarłatna ciesz, brocząc moją białą koszulę na prawo i lewo. -Stanę się sławna! Kto by nie chciał dopaść takiego boskiego herosa!
-Ej, szkarado... j-ja... -jęczę. -Nie jestem żadnym pieprzonym herosem! Nie wiem co tu się dzieje, a-ale... ale zaczyna mi się to coraz mniej podobać! Ratunku!
Ostatkiem sił kopię Maryję w krocze, modląc się w duchu -modląc się w ogóle po raz pierwszy- że nawet najgorszy ze stworów właśnie tam będzie miał swój czuły punkt. Nie mylę się, Matka Boska Ptasia gwiżdże przeciągle i harczy, a ja upadam na biblioteczkę i z głośnym hukiem ląduję gdzieś między regałami, nieruchomiejąc całkowicie już bez tchu.
-Jeszcze walczy! Ale jak nieudolnie! Co za nieudolne bossskie dziecko... A szkoda, wyszkolono by cię pewnie na znakomitego wojownika.
-Jakiego wojownika? Ja pierdolę, ja tylko ćpam, palę, piję i pierdolę całe to zasrane życie!
-A zassstanawiałaś się kiedyś, dlaczego? -ptasi potwór nachyla się nade mną, a ja zamykam oczy, przeczuwając, że to już koniec. -Dlaczego nie znasz swojej prawdziwej, biologicznej rodziny? Dlaczego twoi adopcyjni rodzice nie wypuszczają cię z domu na najlepsze imprezy w New York City?
-I t-tak wymykam się sama z domu...
-...zawsze robiąc sobie przy tym krzywdę. Trafiając pod massską sssamochodu. Będąc świadkiem obławy narkotykowej. Zastanawiałaś się dlaczego, bossska istoto? Dlaczego jesteś dyssslektyczką z zaawansowanym adhd i nie możesz się skupić ani na czytaniu, ani na myśleniu o niczym innym godnym uwagi w tak prestiżowej szkole? Dlaczego tak często zmieniasz licea? Dlaczego w każdym nowym liceum trafia ci się jakiś przydupas martwiący się o ciebie za nadto? Twoje życie oczekuje nieustającej akcji i walk, twoje oczy zaprojektowane do czytania greki, i...
Z orężem pod postacią ciężkiego mosiężnego krzyża w dłoni robię ogromny zamach i wkładam w dokładnie wymierzony cios swoje ostatnie pokłady siły, po udoskonaleniu którego słyszę tylko przeraźliwy trzask pękającej na pół czaszki i ptasiego cielska opływającego w dziwną złotą ciecz, bezwładnie zwalającego się na posadzkę klasy numer 211.
-I nie wiem j-jak ty, ale ja uważam, że to już koniec tej niesamowitej fazy. Mało tego, koniec i nigdy więcej powtórki. Nigdy więcej prochów, słyszysz, mamuś?! -cofam się, zakleszczona między regałami, a na widok siostry Diany stojącej w przejściu, zastygam oniemiała z początkowego wrażenia... fali tego drugiego także.
-Uczennico Calanthe Ross!
-T-tak, wielmożna siostro Diano? -piszczę resztkami sił i mrużę oczy nieznacznie, przyciskając dłoń do krawiącej obficie rany na lewym udzie.
-Roztrzaskałaś mój ulubiony posąg. -mówi najspokojniej w świecie siostra, a ja w jej oczach widzę nie tylko błysk nagany, ale także tą nienawiść, ten gniew. -Poniesiesz karę. Musisz umrzeć.
-C-co?! -o cholera jasna, cholera jasna, cholera... to nie koniec? -Muszę umrzeć, bo zbiłam pomnik, który rzucił się na mnie z łapskami? Proszę siostro, litości!
Nigdy mnie nie lubiła. Teraz jednak, przeistaczając się w kolejnego ptasiego potwora, mogła w pełni pokazać, jak bardzo.
-Dokładnie tak, uczennico Calanthe Rosssss. Żadnej litości dla boskiej niespodzianki Apollina!

Callope i Boska ApokalipsaWhere stories live. Discover now