Part VI [HOPE]

49 2 1
                                    

Ćwiczę. Jak co rano, po śniadaniu rzecz jasna, idę ćwiczyć. Dobywam Envy'ego, ostrze z czarnej stali.

-Każdy manekin na terenie Obozu się ciebie boi. -słyszę za sobą. Znowu ta blondyna. Czy ona na prawdę nie może zostawić mnie w spokoju? Odkąd tydzień temu się ocknęła szwęda się za mną i uprzykrza mi życie. Żeby tego było mało większość obozowiczów już owinęła sobie wokół palca.

-I słusznie. -burczę. Robię parę sprawnych ruchów i ostrze niespodziewanie pojawia się bardzo blisko jej krtani. -Ty także powinnaś.

-A to niby czemu, skarbie? -pyta niewinnie. Tak, zdecydowanie ta jej 'niewinność' i spokój w głosie doprowadzają mnie do białej gorączki.

-Przypadkowo możesz stracić życie. -dmucham na niebieskie kosmyki włosów, opadające mi na oczy.

-Pozbawianie innych życia to jej specjalność. -prycha ktoś z tyłu. Od razu rozpoznaję ten denerwujący głos.

-Percy, morda. -warczę. Wracam zaraz do ćwiczeń. Co się będę przejmować dwójką debili, najlepiej ich olać. Kątem oka zauważam, że Calanthe podchodzi do Jacksona. Zapewne kolejnego zaraz zauroczy. W końcu wszyscy faceci na Obozie się za nią uganiają, a jest tu dopiero parę... dobra, parenaście dni. Mogę się założyć, że pochodzi od Afrodytki. Śliczna, urokliwa, ciutkę niegrzeczna i cwana. Zdecydowanie cwana, czasem wręcz przebiegła. Żmija jedna.

Słychać huk. Jednemu z manekinów odpada głowa. Dyszę ciężko i siadam na ziemi, miecz zmniejszam do rozmiarów bransoletki, którą zawsze przy sobie noszę. Staram się złapać oddech. Chyba za bardzo się zdenerwowałam. Dobrze, że Chejrona nie ma, bo już siedziałabym w Wielkim Domu i naprawiała głowę biednego, drewnianego pół boga. Rozglądam się wokół. Paru herosów przygląda się z rozbawieniem. Od czasu zniknięcia Luke'a nie mam żadnego poparcia wśród nich. No może Annabeth... i Nico. Córka Ateny zdecydowanie pomogła mi w tych trudnych chwilach, w końcu przeżywała to co ja. Ktoś, kogo kochałyśmy całym sercem nagle zniknął. Niestety jest jedna różnica między nami. Ann nawet nie podejrzewa gdzie może się znajdować.

-I czego się lampisz, złotko? -warczę na Call. Po chwili unoszę wysoko brwi, gdyż wyciąga do mnie rękę. Ujmuję ją, korzystając z pomocy.

-Coś się stało? -pyta, z wręcz wyczuwalną udawaną troską.

-Nic. -mówię krótko. Odwracam się na pięcie i odchodzę w stronę domku Hadesa, ścierając pot z czoła. Ciężkie glany zostawiają za mną głębokie ślady w błocie. Coś jest nie tak. Ostatnio padało, a tu przecież zawsze jest słonecznie. Coraz częściej nad wzgórzem pojawiają się burzowe, czarne chmury, ogółem atmosfera się zagęszcza. Chyba bogowie znów coś narozrabiali. Wzdycham, wchodząc do domku. Syf i smród. Ciuchy walają się po całym pokoju, urządzonym w typowo mrocznym stylu. Ciemne cegły na ścianach, wręcz czarne, w niektórych miejscach umazane czerwoną farbą. Każde z nie wielu łóżek okryte świeżą czarną pościelą, ciemnobrązowe panele na podłogach. I ciuchy rozwalone po całym pokoju.

-Nico, do kurwy nędzy! -krzyczę. Chyba na całej polanie było mnie słychać. Wystraszony braciszek zaraz stawia się u mojego boku. -Co to ma być? Miałeś ogarnąć ciuchy wczoraj.

-E.. no ten... -drapie się po karku. Wzdycham ciężko.

-Zmykaj, zajmę się tym. -mówię po chwili.

Niech zna me dobre serce. Otwieram szafę, a z niej wypada reszta naszej garderoby. Zarówno mojej jak i brata. Biorę się do roboty. Oddzielam moje ciuchy od ciuchów Nico. Zajmuje mi to chyba dobrą godzinę. Następnie biorę się za składanie ich i układanie na odpowiednich półkach.

*

Obiad. Wielkie składanie ofiar, czyli bezsensowne wyrzucanie jedzenia do ogniska. Nigdy tego nie lubiłam, nawet nie modliłam się do bogów. Po prostu wrzucam jedzenie i odchodzę z małą namiastką tego, co biorę na talerzu. Siadam przy swoim stoliku, Nico zaraz obok. Tylko on ze mną siedzi. I od niedawna Callophe. Calanthe. Czy coś w ten deseń.

Callope i Boska ApokalipsaWhere stories live. Discover now