Part VII [CELLY]

37 2 0
                                    

Dysząc i jęcząc cichutko odsuwam się od blondwłosego chłopca od Afrodyty, przykładając mu jednocześnie palec wskazujący na malinowe, drżące jeszcze w podnieceniu wargi. Ten czytelny gest: ''ciszej orgazmuj, bo oficjalnie ma nas tu nie być'' tylko niepotrzebnie podsyca, bowiem ten na powrót dobiera się do guzika moich króciutkich, spranych jeansów.

-Celly, jest grubo po drugiej i naprawdę nie sądzę, żeby któremukolwiek z obozowiczów chciało się wybierać nad zatokę...

No, chyba że w celu takim samym co my.

Z prychnięciem zaczesuję swoje włosy do tyłu i, odpychając wślizgujące się już za koszulkę męskie dłonie, odwracam się do chłopaka jeszcze przed chwilą nagimi plecami. Blondaś nie grzeszy rozumem, ale wyglądem...Tu już lepiej, ale jak to mawiają- nie można mieć absolutnie wszystkiego, prawda? No, chyba że jest się mną. Mrugam raz i drugi, odpędzając od siebie nagłe i, co gorsza niespodziewane urywki wspomnień. I Max. I Ruby. No i Hope. Gdy w milczeniu ubieram się na nowo w moją obozową -nie przesiąkniętą męskim potem- koszulkę i sportową kurtkę z iście manhattan'owskimi nadrukami, do umysłu wkrada się jedna z nich, pewna płochliwa niebieskowłosa z niewyparzoną gębą i mocną... uh, zbyt mocną krzepą. Mimowolnie dotykam swoich spierzchniętych ust i lewego barku, tuż pod zgięciem łokcia- miejsca, gdzie oberwałam od Hope słonka. Dość porządnie i słusznie z resztą. I znów w głowie dudni mi jej wiecznie wnerwiające prychnięcie. Po raz kolejny. I znowu to pytanie. A może można mieć wszystko?

-Podobało ci się, Celly?

Karcę się szybko za tę chwilę nieuwagi i odrywam swoje, rozgrzane palce od punktów zapalnych każdych z moich wspomnień.

-Po pierwsze, Calanthe, nie Celly. -mruczę, całując jeszcze rozłożonego na stygnącym piasku Seth'a. Zaczyna działać mi na nerwy, i to porządnie. Dobra, zabawa zabawą, seks seksem, ale co jak co, ale naprawdę mógłby już sobie pójść. -Po drugie, bierz dupę w troki. Wracamy do domków.

-Już? -wydaje z siebie rasowe zająknięcie pomieszane ze śmiechem, a ja już zbyt dobrze wiem, co to oznacza jeśli jest się samemu na sam ze zbyt napalonym i czyhającym na twoją cnotę -albo jej brak- nastoletnim lovelas'em.

-A co myślałeś? -obrzucam go zaledwie spojrzeniem. I to doprawdy gorszącym. -Jutro od samego rana szermierka.

Kroczymy obok siebie w milczeniu.

Od kiedy to interesuję się czymkolwiek? Zajęciami? Szermierką? Odrzucam skrzące się w świetle księżyca niesforne kosmyki i otulam się mocniej przetartą kurteczką, jakoby miała mi dać tego niezbędnego ciepła. Odpowiedź jest prosta. Prostsza niż mi się wydaje. Od kiedy te zajęcia prowadzi nie kto inny, jak niebieskowłosa pokraka. I od kiedy podczas tych zajęć mogę doprowadzać ją do szału. Moje usta wykrzywiają się w szerokim uśmiechu samozadowolenia, a przy tej okazji zapomnienia Seth'owi udaje się skraść jeszcze jeden pocałunek. Pewnie myśli, że to dla niego tak się uśmiecham.

-Było miło. -puszcza do mnie oko i zostawia samą, marznącą i szczękającą zębami, na werandzie przy domku Hermesa, mojego tymczasowego boskiego rodzica.

-Tak, tak. Miłych snów.

Dupek.

Odpalam zakitranego w kieszeni spodni i jedynego, którego nie pokradli mi synowie i córki boga złodziei, a dym czerwonego marlboro układa się w jedną jedyną postać, której rozpływanie się w ciemności obserwuję z dziką, niepojętą fascynacją. Te nadęte policzki. Żadna na Manhattanie nie miała tak prostych, śnieżnobiałych zębów. Tak szczerego, mimo wszystko, pozbawionego pretensjonalności głosu. Pełnych warg. I tych oczu, dwóch soczyście czarnych węgielków nie tęczówek. Skrywa w nich tajemnicę. I to pewnie nie jedną.

-Celly.

Podrywam głowę do tyłu, gdy jakiś znajoma bezkształtna postać przysiada tuż obok mnie. Truskawki. Morska woń tego tam od Posejdona. No i słodka nuta cynamonu.

-Annabeth? O tej porze córki bogini mądrości powinny chyba smacznie spać, co? -uśmiecham się w ciemności zawadiacko, a w odpowiedzi słyszę jedynie cichutki pomruk i stukot wielu metalowych przedmiotów trących się o siebie nawzajem.

-Powinnam... -zaczyna, krztusząc się dymem papierosowym. -Tak samo, jak ty nie powinnaś palić. Wybierałam się pod domek Posejdona, po Percy'ego, ale on wyruszył już beze mnie z Grover'em i Clarisse.

-Z Grover'em? Wyruszył? Chwila moment, gdzie wy się wszyscy wybieracie?

-Celly, to nic ważnego, zapewniam...

-Nie ma ani Chejrona, teraz wywiało wszystkich starszych obozowiczów. Annabeth, mimo że jestem w obozie niecałe trzy tygodnie i zapewne wszyscy traktują mnie jak pustą paniusię od Afrodyty, to aż taką idiotką nie jestem. -prycham.

-Och, Celly, chyba nie powinnać tego...

-Coś się święci, prawda? -rzucam niedopałek w piach i obkręcam się tak, że teraz mam zarys zmartwionej, jakby zmatowiałej twarzy Annabeth naprzeciw siebie. -Mówiliście, że przyznanie się boskiego rodzica do dziecka trwa około tygodnia. No, tych oporniejszych do dwóch. Ale nigdy trzy. Mówiliście, że pogoda na Wzgórzu Herosów nigdy się nie zmienia, a jeśli się zmienia, to tylko i wyłącznie dlatego, że tego chcemy. Że Chejron nigdy w życiu nie zostawiłby Obozu pod opieką Pana D. ''Już nigdy więcej'', to jego słowa. Nic mi nie mówicie. Szkolicie, uczycie jakiejś posranej greki, wspinaczki po Pięści Zeusa, uczycie prawości, budowania rydwanów, przygotować do bitwy o sztandar... ale nigdy nie mówicie o tym, co dzieje się teraz. A dzieje się coś bardzo złego, prawda?

Annabeth bez słowa wstaje, a raczej próbuje wstać, kolebiąc się wraz z ogromnym pakunkiem na plecach.

-Jesteś jeszcze nieuznana. -mówi sucho, niemal oschle. Tak, jak wszyscy ci w bidulu. Jak rodzice zastępczy. Jak siostra Diana. Nie tak jak Annabeth Chase, dla której otworzyłam swoje głupie, przepełnione uzależnieniami i kompleksami, serce. -Dlatego dowiesz się w odpowiednim czasie. W swoim czasie, Celly. -powtarza raz jeszcze, jak mantrę. -W swoim czasie.

-Ale nie teraz co?

-W swoim czasie. Ucz się pilnie szermierki, wybierz sobie jakąś dobrą broń. Słuchaj się uważnie Pana D, starszych obozowiczów i Hope, ona naprawdę chce dla ciebie jak najlepiej.

-Dzięki za rozmowę. -prycham, gdy blondwłosa Annabeth oddala się z już i tak pomniejszonego zasięgu wzroku. -Wielkie dzięki.

-Celly, nie mogę. -odpowiada jeszcze. -Ale nie przejmujcie się tak, to nic takiego. Naprawdę.

-Ale...

-Nie pal tyle.

I znika, tak po prostu.

Każdy znika. Każdy zawsze znikał, a ja zawsze stałam w tym samym miejscu. A gdy postanawiałam się zmienić, sięgałam po prochy, alkohol...

Nie pal tyle.

Opieram się wygodniej o werandę przy domku Hermesa i wyciągam z przeżutej paczki jeszcze jednego papierosa, zaciągając się nim w samotności.

I znowu świat rusza a ja zostaję w tym samym miejscu, nie ruszając się ani o milimetr.



Callope i Boska ApokalipsaWhere stories live. Discover now