Part VIII [HOPE]

37 2 0
                                    

Nie mogę spać. Jak zwykle zresztą. Żebym była w pełni sił wystarczą mi dwie godziny snu. Idealny wojownik można by rzec. Cóż, nie taki idealny skoro non stop rozpamiętuje przeszłość. Siedzę w jego bluzie na ganku. Patrzę na Obóz, wtulając się w cieplutki polar. Nadal pachnie jego perfumami. Słyszę jakieś głosy kawałek dalej. To Annabeth z kimś rozmawia. Wzruszam ramionami i idę na plażę. Na pamiętne miejsce. Siadam na piasku, zdejmuję nawet nie zawiązane glany i moczę stópki w zimnej wodzie. Zawsze była ciepła. -Och Luke.. gdybyś tylko tu był.- mówię cicho, obejmując własne ramiona. Wsłuchuję się w spokojny szum wody. Nie ukrywam, brakuje mi go. Był jedyną osobą, której udawało się wywołać szczery uśmiech na mej twarzy. Przy nim mogłam być sobą. Bez niego to już nie to samo. Chowam głowę między kolana. Zamykam mocno oczy, czując w nich pojedyncze łzy. On na pewno żyje. Musi. Choć oprócz Ann chyba tylko ja w to jeszcze wierzę. Podnoszę głowę, patrzę na rozmazany od łez krajobraz. Czuję jak słona ciecz spływa po policzkach powoli. Tęsknota tak cholernie boli. W końcu decyduje się, aby położyć się spać. Jutro czeka mnie kolejna, soczysta porcja treningów, na które przydałoby się być wypoczętym. Wracam do domku Hadesa, bluzę odwieszam na krzesło, stojące nieopodal łóżka. Zrzucam ciuchy i zamieniam je na koszulkę ze Slipknot oraz czarne, koronkowe majteczki. Braciszek już dawno słodko drzemie. Poprawiam mu kołderkę i wskakuje do siebie. Biorę w objęcia starego misia, układam wygodnie głowę na poduszkę. Przykrywam się ciepłą pościelą i zamykam oczy. Kręcę się długo, zanim dopada mnie sen.
-Hej piękna.- słyszę za sobą czyjś głos. Jest za razem męski, podniecający i władczy. Coś, co lubię najbardziej. Odwracam się w jego stronę spokojnie. Wysoki mężczyzna o niesamowitej, wręcz boskiej cerze, zmierzwionych brązowych włosach stoi tuż przede mną. Ma na sobie podarte jeansy, czarną bokserkę, odsłaniającą po bokach umięśnione ciało oraz skórzaną kurtkę zarzuconą na silne ramiona. W mojej głowie pojawia się myśl, marzenie bycia obejmowaną tymi ramionami.
-Hej?- mówię cicho, niespokojnie. Bicie serca przyspiesza, kiedy mężczyzna podchodzi bliżej. Nachyla się, czuję na karku jego ciepły, pociągający oddech.
-Jutro, po północy przy wejściu do Obozu.- mówi nadwyraz spokojnie.- Mamy do pogadania.
-Można wiedzieć kim jesteś?- pytam, kiedy ma zamiar odejść w głąb otaczającej nas mgły.
-Bogiem wojny, dziecino.- uśmiecha się pod nosem. - Ale dla ciebie po prostu Ares. Albo misiek. Jak wolisz.
I znika. Jakby nigdy nic, zostawiając mnie samą w ciemnościach.
Otwieram oczy. Już ranek. Siadam leniwie, przecierając oczy. Czego może ode mnie chcieć sam bóg wojny? I dlaczego mam mu mówić misiek? Bawi mnie ta cała sytuacja.
Rozglądam się. Nico już nie ma. Czyli muszę być spóźniona. Gramolę się na zimne panele. Dziwne, zawsze były ciepłe. Przeszywa mnie chłód. Podchodzę do szafy, wyciągam rurki w szkocką kratę, pozszywane, z łatkami, naszywkami i toną łańcuchów. Zmieniam bieliznę i naciągam je na siebie. Do tego wciskam obozową, lekko za dużą koszulkę. Zaraz znikam w łazience. Przyglądam się własnemu, marnemu odbiciu w lustrze. Podkrążone, sine oczy, cera jaśniejsza niż bladość. Niebieski kolor potarganych, wiecznie nie układających się włosów dodaje temu wszystkiemu na prawdę trupi wygląd. Ogarniam się w miarę szybko, poprawiam kolczyki w wardze, bransoletkę na nadgarstku. Na drugi nakładam pieszczochę z nie wielkimi ćwiekami. Trzeba jakoś zakryć tamte rany.
I ruszam. Monotonność dni czasem mnie przytłacza. Śniadanie, trening, obiad, trening, kolacja, trening i sen. To wszytko co robimy. Czasami zdarzy się jakaś fajna sytuacja, raz na jakiś czas ognisko, bitwy, kłótnie. Starsi zawsze wyruszają na misje i choć jestem jedną z nich, Chejron i pan D nie chcą mnie wysłać dalej niż na Manhattan. To nie fair. Rozumiem, że jestem dzieckiem boga, za którym, nie oszukujmy się, mało kto przepada i nie wyglądam na osobę godną zaufania, ale dałabym radę. Nie oceniaj książki po okładce, jak to mawiają.
Tak więc nadchodzi czas na trening poobiedni. Mój ulubiony. Dlaczego? Bo prowadzę szermierkę dla młodziaków. I mogę wyżyć się na nic nie umiejących heroskach. Wiem, bywam często brutalna.. i trochę chamska. Sama wyrabiam sobie wciąż opinię tej złej, a potem dziwię się, że jestem sama. Tylko Luke znał inną mnie. Od razu wiedział, że tak na prawdę łagodne i wrażliwe ze mnie dziewczę. Zauważam brak jednej obozowiczki podczas zajęć. Calanthe. No to się doigrała. Zostawiam uczniów pod opieką jednej z driad, po czym udaję się do domku Hermesa. Leży tam, jakby nigdy nic, rozwalona na łóżku. Z satysfakcją zrzucam ją z łóżka, przystawiam jej ostrze do gardła.
-Na trening, ale już.- warczę. Jak zwykle zaczyna marudzić, starając się stosować te swoje uwodzicielskie manewry. Nie ma ze mną tak łatwo.
~*~
Nadchodzi noc. Pilnuje godziny, aby nie spóźnić się na spotkanie. Po północy przy wejściu. Bogowie zawsze w snach przekazują śmiertelnikom wiadomości. Przed wyjściem zakładam szybko kurtkę skórzaną i uważając, aby nikt mnie nie zauważył wydostaję się z obozu.
Stoję i czekam. Czuję duże dłonie na swoich biodrach, czyjeś ciało blisko mojego.
-Cześć piękna.- znajomy od nie dawna głos szepcze mi do ucha, przygryzając lekko jego płatek, a przy tym także kolczyki. Przechodzi mnie przyjemny dreszcz podniecenia.
-Aresie.- odsuwam się nie pewnie o krok.- Czy coś się stało, że mnie wezwałeś?
-Hm? A nie.. - mężczyzna drapie się po karku, jakby był lekko zakłopotany. - Wiesz.. nudno na Olimpie, na świecie wojen mało, nikt nie modli się do mnie. Tak sobie pomyślałem, a umówiłbym się z jakąś fajną śmiertelniczką. Tak patrzę po ziemi, po Obozie Herosów i zauważyłem ciebie.
-Mhm..- przysłuchuję się temu. Brzmi jakby od wielu godzin szykował tą wypowiedź.- I dziwnym trafem pomyślałeś sobie, czemu by się nie pobawić takim dzieckiem?
-Nie. Czemu by się nie umówić z taką kobietą.- zbliża się powolnym krokiem, wplata palce w moje włosy, przeczesuje je z satysfakcją.- Spodobałaś mi się Hope. Co prawda, Hades mnie pewnie za to zabije, ale jebać go.
-Akurat tak się składa, że mało go obchodzę.- zapewniam.
-Tym lepiej dla mnie.- dotyka mojego policzka, na który wypływają rumieńce.- Słodka jesteś.
-Nie.- mówię automatycznie. Niestety nie potrafię przyjmować komplementów. Tym bardziej od bogów.
-Oj tak. Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo. - jego palec przebiega przez moją dolną wargę. Zaraz jednak Ares zabiera rękę. - Ty, ja, jutro o czternastej. Zabiorę cię w fajne miejsce. Co ty na to?
-Czternasta.. mam wtedy..- nie zdążam dokończyć, bo przerywa mi nagle.
-Zajęcia. Wiem.- zsuwa lekko ciemne okulary. Dopiero teraz je zauważyłam. Wpatruje się w te czerwone, żarzące się jak płomienie oczy. - To jak będzie?
-Sądzę, że jak raz nie pojawię się na treningu to nic się nie stanie.- ulegam w końcu.
-I to rozumiem.- przyciąga mnie do siebie i robi coś, czego w życiu bym się nie spodziewała. Łączy nasze wargi w słodkim, leniwym pocałunku. Ulegam. Oddaje mu się, pozwalając aby ta przyjemność stawała się coraz bardziej zadziorna, agresywna. Nasze języki walczą w końcu o dominacje, nie zauważam nawet kiedy zarzucam mu ramiona na kark, a jego ręce z bioder przechodzą na pośladki, Ściska za nie lekko, przez co moje ciało dosłownie styka się z jego.
-Ale mam na ciebie ochotę.- mruczy gardłowo, zachrypnięty.
-Wieem.- zapewniam.- Ale muszę się zaraz zwijać.
-Do jutra więc.
-Do jutra.- na pożegnanie wymieniamy się kolejną dawką pocałunków. Obok nas materializuje się nagle motocykl. Mój ukochany model. Harley davidson sportster iron osiemset osiemdziesiąt trzy rocznik dwa tysiące jedenaście. - Mmm... cudeńko.
-No wiem. Jutro się nim przejedziemy.- obiecuje i wsiada na maszynę. Silnik warczy głośno, po czym bóg znika za horyzontem, a ja szybciutko wracam do pokoju.

Callope i Boska ApokalipsaWhere stories live. Discover now