Part III [CELLY]

77 5 0
                                    

W wieku lat zaledwie piętnastu rozpoczęłam swoje eksperymenty z narkotykami. Och, przeróżnej maści, naprawdę! A gdy już lekko naćpana i rozohocona sięgałam po kolejne i kolejne, to już było prawdziwe uzależnienie. W ciągu. Bez opamiętania. I od nowa i wciąż. Najbardziej lubiłam, gdy dochodziło do momentu, gdy wydawało ci się, że odrywasz się od własnego ciała. Że to co robisz, nie należy już do ciebie. Nigdy nie należało. Że jesteś wolnym, już nawet nie człowiekiem, istotą jakby nie z tego świata. Bez kajdanów, bez smyczy, bez żadnych zmieniających się opiekunów z przytułka. Prawdziwej wolności zasmakowałam może kilka razy w swoim smarkatym życiu.

Ale wolność po dachowaniu kradzionym vanem stanowczo nie należała do tych z pokroju przyjemnych. Właściwie, to czuję ją do dziś, gdy gładzę dłonią po bliźnie po wewnętrznej stronie lewego uda. I gdy przypominam sobie to bezbrzeżne uczucie wszechogarniającej mnie nicości. Przerażającej ciemności.

Ta sama otulająca mnie ciemność z której nagle się wynurzam powoduje, że z mojego zachrypniętego gardła wydostaje się coś pomiędzy piskiem, a okrzykiem prawdziwego zdziwienia. Dopiero po kilku mrugnięciach okiem zdaję sobie sprawę z kilku rzeczy na raz. Po pierwsze, nie jestem w domu, ba!, nie jestem nawet w Nowym Yorku, co do tego nie brak mi pewności. Leżę jako jedyna w rzędzie przytulnych, okrytych beżowymi prześcieradłami łóżek i z ciekawością rozglądam się dookoła. Wystrój rozświetlonej promieniami popołudniowego słońca pawilonu przywodzi na myśl wszystkie te stare ilustracje o greckich budowlach. Kolumny. Złoto. Stanowczo zbyt dużo złota. Ornamenty, zdobienia, wiecie, mnóstwo obrazów, na parapetach misy z wzornictwem czerwono- i czarno-figurowym i kiśćmi winogron i liśćmi koryntu, wszędzie porozstawiane dzbany z wodą i chyba.. chyba winem, tak mogę stwierdzić po słodkiej, rzewnej i jak najbardziej rozleniwiającej woni rozchodzącej się dookoła. Przerażona mrugam raz i drugi. Nawet nie chcę wiedzieć, skąd u mnie ta cała wiedza. Przewracam się na drugi bok. A tu kolejna niespodzianka.

-Ej, ty! -wstaję i, chwiejąc się lekko wybiegam na taras, gdzie na hamaku siedzi rozłożona, znajoma mi już niebieskowłosa dziewczyna. Na mój widok gramoli się z przytulnego siedziska i odwraca na pięcie, ale ja jestem szybsza i nie pozwalam jej uciec. Pokrzepiona dziwną, palącą mnie od środka siłą dopadam do dużo wyższej ode mnie dziewczyny i siłą zmuszam, by usiadła. -Ej ty... ty jesteś Ho... Hope, co nie?

-Ta, bo co? -burczy, odpychając moje drobne dłonie.

-No nie wiem... -kreślę ręką koło i pokazuję jej cały zarys widoku, rozciągającego się przede mną. Niewyobrażalnego. Jak z jakiejś bajki. Bo ja wiem, filmu? Albo mitu greckiego. -Na moich oczach poszlachtowałaś moją siostrunię Dianę, kazałaś mi spakować manatki, a potem ukradłyśmy vana i odbyłyśmy dachowanie, no a nagle zbudziłam się tutaj, w jakiejś pieprzonej bajce z... -zamieram, nadal nie dowierzając tego, co widzę. -...ze śmiesznymi domkami kempingowymi, kinie rodem ze średnowiecznego podręcznika i dziećmi, biegającymi w pomarańczowych koszulkach i pełnym rynsztunku bojowym, a ja się pytam... co tu się kurwa dzieje? -mówię na jednym wydechu.

Niebieskowłosa milczy, a po tej jak najbardziej niezręcznej chwili owego milczenia po prostu puka się w czoło.

-Ale z ciebie głupia idiotka. Te śmieszne domki to domy naszych boskich rodziców, to kino to nic innego jak grecki amfiteatr, a owe dzieci to moi boscy bracia i moje boskie siostry. -odwraca się, nie zaszczycając mnie nawet ani jednym spojrzeniem, a ja jak zaklęta stoję nadal w tej samej pozycji. -Naprawdę jesteś taka pusta, czy tylko udajesz, co? Idę do Wielkiego Domu zawiadomić Chejrona albo Pana D, któryś z nich wyśle po ciebie jakiegoś obozowicza, który wyjaśni ci co i jak. -rzuca w progu, zanim znika w popołudniowym sączącym się leniwie świetle. -Tylko się stąd nie ruszaj!

Co? Wielka Chata? Herod? Obozowicz? Schodzę po drewnianych, lekko skrzypiących schodkach na pustą połać, może łąkę, może dziedziniec. Wokół mnie tętni życie. A ja chcę być jego częścią. Robię jedyne, czego mi zakazano. Ruszam się z miejsca. Jakiś dzieciak nieomal wpada na mnie, obłożony treningowymi drewnianymi kijami, jakaś parka w takich samych koszulkach i wisiorkami z paciorkami mija mnie i macha serdecznie na powitanie. Chłopak z różkami wystającymi spomiędzy złocistych kosmyków, ze skrzącymi się w podnieceniu oczami i kopytami zamiast stóp goni drobną kobietę o ziemistej karnacji, niesamowitej aurze i jakby... jakby sukni utkanej z najprawdziwszych kwiatów. Wywija owłosionym kuprem i znika za marmutowymi domkami, becząc przeciągle. Przecieram oczy ze zdumienia, ale idę do przodu wciąż, nie wiedząc nawet, na czym zatrzymać swój rozkojarzony wzrok. Mijam dwadzieścia domków ustawionych idealnie w podkowę, z największymi trzema, monumentalymi na samym środku. Każdy z nich ma inny wystrój, mało tego!, z każdego z nich wysypują się inne dzieciaki. O różnej karnacji, różnym wyglądzie, różnych zachowaniach. Krzyczą, albo w milczeniu przemierzają plac. Biegają dookoła i zaczepiają innych, albo w skupieniu docierają do wyznaczonych przez siebie celów. Z tarczami lub bez. Z pikami, dzidami, łukami, lusterkami, mieczami. Z koszami truskawek, z drewnem na opał. Wszyscy bez wyjątku czują się tu bezpiecznie i przede wszystkim swobodnie, jak na letnim obozie. Biwaku. Kolonii letniej? Mijając ich to ja czuję się jak intruz, choć nadal wydaje mi się przecież, że śnię. Nadal śnię, napominam samą siebie gdy ruszam dalej i zatrzymuję się dopiero przy srebrzystej tafli jeziora. Oprócz mnie, siedzącej na pomoście, jest tu jedynie grupka blondwłosych dziewcząt, opalających się na utkanych, złotych kocykach. Nie mam pojęcia co robić. Chaj dawno by przeszedł, pewnym jest więc, że to co widzę, jest prawdą. Ale jaką? Nigdy nie słyszałam o takim miejscu, a nawet jeśli...

-Celly! Celly!

Odwracam się, gdy na pomost wbiega drobna, bardzo piękna blondwłosa dziewczyna o szarych mądrych oczach i uważnym spojrzeniu. Paniusie z tyłu, za mną zaczynają przekrzykiwać się wzajemnie, piszczeć i głośno komentować, ale nieznajoma nadal pruje przed siebie. Nie wstaję, a jedynie obserwuję, jak dziewczyna zajmuje miejsce tuż obok mnie, jak zdejmuje buty i skarpetki i jak gdyby nigdy nic moczy opalone stopy w wodzie.

-S-skąd znasz moje imię?

-Co? -śmieje się. -Każdy tu cię zna. Śledziliśmy misję Hope od samego początku, a od wczoraj wyczekiwaliśmy momentu, gdy się zbudzisz i gdy będzie można oficjalnie powitać cię w Obozie Herosów.

-Śledziliśmy? -pytam z ustami szeroko otwartymi ze zdumienia. -Obozie c-czego?

-No tak. Wszyscy obozowicze. Ci od Hermesa, od Apollina, od Hebe...

-Obozowicze? -powtarzam po dziewczynie mało elokwentnie.

-No tak, wybacz. -uśmiecha się do mnie promiennie i przygładza sterczące w nieładzie jasne, spalone słońcem kosmyki. -Zapomniałam, że z tobą trzeba od samego początku. Jestem Annabeth Chase, córka Ateny, a jesteśmy na wzgórzu przy zatoce Long Island. A dokładniej... w Obozie Herosów.

Callope i Boska ApokalipsaWhere stories live. Discover now