Part V [CELLY]

54 3 0
                                    

Zatoka Long Island. Szczyt Empire jako Olimp. Bogowie greccy. Najady. Driady. Satyrowie. Jadalnia z magicznymi posiłkami. Polana truskawek. Pan D, który w rzedczywistości jest gruboskórnym Dionizosem, tym od wina i flirtu, i nikt w Obozie go nie lubi. Misje. Trójząb. Sosna Thalii, a po niej smok ze złotym runem strzegący granic Wzgórza Herosów. Grover, jego dziewczyna nimfa i puszki. Clarissa. Tyson. Percy. Hipokampy. Coroczna bitwa o Sztandar. Pięść Zeusa. Wszystkie te mity greckie. Ares, jego mam się wystrzegać. I Hery. I Zeusa, jeśli lubię latać samolotami. No a w ogóle to lepiej nie zadzierać z żadnym z Bogów, który najpierw oferuje bezinteresowną pomoc a potem chce zamienić w świnkę morską albo w kamienny posąg. Imprezowe Kucyki, o, te są całkiem przyjemne. No i jest jeszcze Jaskina wyroczni Rachel, czyli jedyna nie-heroska w Obozie. I Bunkier numer 9. I mechaniczne rydwany chłopców od Hefajstosa...

Annabeth Chase, jak się później okazuje jedna z najstarszych obozowiczek z aż dziewięcioma paciorkami w wisiorku –poo jednym na przeżyty w tym miejscu obozowy rok- dobrą już godzinę rzuca tysiącami sloganów, których i tak nigdy w życiu przecież nie spamiętam. Czym różni się więc od zwykłego nauczyciela, którego zazwyczaj po prostu olewam? Jej opowieści są tak niewyobrażalnie... niewyobrażalne, że chcąc nie chcąc słucham historii boskich rodziców na szczycie Empire State Building po raz pierwszy z zapartym tchem. Mało tego, podejmuję jakiekolwiek próby współpracy- zapamiętuję imiona najsłynniejszych obozowiczów, wrogów Annabeth, pomniejszych Bogów, którym także wybudowano domki i poświęcono miejsca na Olimpie po Wielkiej Przepowiedni i bitwy z tytanem Kronosem, która rozegrała się tu całkiem niedawno. No i, co chyba najważniejsze... słucham. Nadal słucham, choć moje niestwierdzone adhd już teraz daje o sobie znać.

-Czekaj Annabeth, a to miejsce nazywa się...

-To? –śmieje się, kładąc się na stygnącym powoli pomoście. –To Jezioro Kajakowe.

-A te za nami? –mimowolnie wskazuję dłonią za siebie.

-Córki Afrodyty.

-To było do przywidzenia. –rzucam, kręcąc głową. –Wiesz... bardziej niż Obóz Herosów, do tego miejsca pasuje bardziej kolonia letnia.

-No nie wiem. –blondynka parska niesodziewanym śmiechem. –Kolonia letnia dla driad, najad...

-I paniuś od Afrodyty.

Śmiejemy się przez chwilę wspólnie, ale zaraz dziewczyna poważnieje. Jej twarz tężeje a szare tęczówki ciemnieją, jakby zasnute niespodziewaną mgłą.

-Nie wszyscy przyjeżdżają tu na lato, Celly, więc obóz nie mógłby być raczej kolonią letnią. Ja na przykład...

-Tak? –zdziwiona wpatruję się w szybką zmianę nastroju znajomej już nieznajomej. –Kto jeszcze?

-Thalia i... i kiedyś Luke... ale Celly, to chyba teraz nie najważniejsze. –przerywa szybko i uśmiecha się pokrzepiająco, tym samym zmieniając uciążliwy i nieprzyjemny dla niej temat już na dobre. –najbardziej z tego wszystkiego ubolewam nad tym, że Percy nie zostaje tu ze mną na cały rok.

-Percy Jackson? –wytężam umysł, grzebiąc w świeżej jeszcze pamięci z wielkim wysiłkiem. –Ten od... od piorunu piorunów, jednookiego brata Tysona i władania morzem? I twój...

-Tak, i do tego mój chłopak.

-Oh, jaka szkoda. –wraca mi dawna pewność siebie, ta wieczna niefrasobliwość. –Ładna jesteś, nawet bardzo. Ta cała Hope też jest całkiem ładna, ale raczej nie interesująca. –burczę, mrugając raz i drugi w stronę Ann. –Taka sztywna jakaś. I wiecznie obrażalaska.

Blondynka po tych słowach śmieje się i kiwa głową, a ja mogę przysiąc!, widzę, jak jej gęste, idealnie symetryczne brwi wędrują wysoko w górę z pobłażenia i rozbawienia jednocześnie. Sama dziewczyna natomiast szturcha mnie w bok, nakazując natychmiastową powagę... nie na krótko jednak, jak się można tego spodziewać.

-A może ty jesteś od Afrodyty, co? –czka między jednym a drugim napadem niespodziewanego śmiechu. –Mogłabym przysiąc, kropka w kropkę podobna...

-A wyglądam jak córka greckiej bogini piękności? –mrużę oczy zalotnie i posyłam blondynce buziaka, a ta ze śmiechu nieomal wypada za pomost, prosto w przezroczystą taflę wody Jeziorka Kajakowego.

-Bogowie, nie flirtuj tak ze mną, Calanthe! –piszczy. –Jeśli glonomóżdżek się o tym dowie, to jak Atena mi miła, sucha nitka na tobie nie pozostanie.

Cmokam z dezaprobatą.

-A tak całkiem już na poważnie, to mam nadzieję, że nie Afrodyta jest moją boską matką. Rozniosłabym te puste panienki już na wstępie.

-Albo zdominowała. –zauważa rozsądnie Annabeth. –A ja mam za to wielką nadzieję, że nie zniechęciłaś się dostatetcznie co do naszej Nadziei. To naprawdę dobra dziewczyna. Bardzo dużo przeżyła nim trafiła tu do nas, do Obozu Herosów i nadal może się wydawać troszkę wyalienowana, ale przy bliższym poznaniu, przysięgam, tak złotej osóbki nie poznałaś zapewne nigdy w swoim życiu. –ciągnie, a ja jedynie prycham w odpowiedzi. –Król Midas to przy niej skończony biedak. I... bardzo się o ciebie martwiła. Gdy leżałaś nieprzytomna siedziała przy twoim łóżku dzień i noc.

-Każdy dużo przeżył w swoim życiu wyrzutka bez rodziny, ani żadnych innych bliskich. –rzucam gruboskórnie, przerywając tym samym peany na cześć gburowatej niebieskowłosej.  Ale córka Ateny ani śmie słuchać, bo gdy tylko zauważa znajomą postać z woalą zbyt znajomych błękitnych kosmyków wstaje i zaczyna szaleńczo machać ręką na powitanie. Prycham raz i drugi, a potem już tylko wpatruję się w sztywniarę z wyższością w wyzywająco napiętym spojrzeniu.

-Hope, co się stało?

-Annabeth, czekają obozowicze na wieczorną lekcję greki. Jest przecież wtorek.

-Och, Bogowie, na śmierć zapomniałam! Hope żeby cię ozłocili, Chejron by mnie ukatrupił, jak Boga...

-Tak tak, Ann, wiem.

Blodnynka rzuca się do pożegnań, czego konsekwencją jest mocny uścisk, szybkie ''było miło Celly, do zobaczenia podczas kolacji i ogniska!'' i morska woń, która pozostaje po dziewczynie nawet wtedy, gdy jej samej już nie widać nawet na horyzoncie.

-A ty proszona jesteś na rozmowę z Chejronem w Wielkim Domu... od jakichś dwóch godzin. Gdybyś nie olewała wszystkich rozkazów, miałabyś to już za sobą, a tak tylko niepotrzebnie opóźniasz...

-Jestem Calanthe. –burczę, wpatrując się prosto w oczy Hope i mając jednocześnie wielką nadzieję, że zasieję w nich ziarno podszyte strachem.

-Co?

-Jestem Calanthe. –powtarzam spokojnie, aczkolwiek wyzywająco. Odczuwam niewyobrażalną ochotę podroczenia się z niebieskowłosą, nie mam tylko pojęcia, dlaczego konkretnie z nią. Ze Sztywniaczką? Ale to chyba w moim stylu. A jeśli Hope nie wytrzyma, nie jest godna rozmowy ze mną.

-Jestem Calanthe, a nie ''ej ty.'' Zapamiętaj to sobie, Hope kochanie.

-Mam cię zaprowadzić pod Wielki Dom czy dać GPS, Calanthe skarbie?

Uśmiecham się wiedząc, że dziewczyna połknęła haczyk. I widać na dloni, jak głęboko. W środku pewnie aż buzuje z niepohamowanej wściekłości. I dobrze. Bardzo dobrze. Rzekłabym, że wręcz wyśmienicie się składa. Zabawa dopiero się rozpoczyna. A ja i Hope jesteśmy jak na razie jedynymi grającymi ze sobą przeciwnikami.

-Król Midas to przy tobie biedak, co? –rzucam jeszcze, prychając. Wymijam stojącą sztywnie wyprostowaną dziewczynę, tak blisko jednak, by niby przez przypadek otrzeć się bokiem o jej osłonięte jeansami biodra. Każda na jej miejscu rzuciłaby się na mnie po czymś takim z łapami... albo w zupełnie innym celu, jakież jest więc moje zdziwienie gdy widzę, że błękitnowłosa Hope stoi niezwruszona na swoim miejscu i nie ma zamiaru z niego zrezygnować. Zwierzęce instynkty biorą w górę.

-Ten pomost jest zbyt wąski na nas dwie, musisz mi wybaczyć. –cmokam przepraszająco.

-Och, z przykrością muszę stwierdzić, że to nie moje biodra i tyłek zajmują tyle miejsca. –wyszczerza się w takoż samo sztucznym uśmiechu rzędem mleczno-białych, ostrych jak brzytwa ząbków. –To trafisz, czy mam cię zanieść?

-Ależ nie, podziękuję. –rzucam jeszcze w przejściu, kręcąc tyłkiem na odchodnym. –Trafię i bez księcia.

Co za piekielnie interesująca z niej bestia.

-Mam nadzieję, Calanthe skarbie.


Callope i Boska ApokalipsaWhere stories live. Discover now