Part XV [CELLY]

24 1 0
                                    

Przerażona, skulona, a także nadal nie mająca zielonego pojęcia co się właśnie wyrabia, siedzę na ganku przed wejściem do Wielkiego Domu. Z wnętrza dobiegają mnie wrzaski Dionizosa z jakimś bogiem z którym prowadzi rozmowę przez iryfon. Co jakiś czas przez okno wylatuje pokaźna seria pocisków z winogron, które przeważnie lądują na trawniku, czasami godząc jednak zmartwionych takim obrotem sprawy obozowiczów-przechodniów. Zapewnie nauczeni, że podczas furii żadnemu – nawet, a może zwłaszcza pomniejszemu - Bogowi nie należy wchodzić w paradę, trzymają się od pomieszczenia głównodowodzącego z daleka, posyłając w moją stronę jedynie pojedyncze, oniemiałe spojrzenia. A ja jak cielę siedzę i wpatruję się w łuk i strzały w kolczanie które jaśnieją nad moją głową.

Napiętnowana? Na Bogów Olimpu, dlaczego łuk? Co on oznacza? Mimowolnie ściskam pas z nożami i buteleczkami w środku, wspominając rozmowę z matką.

Nie mogę ci pomóc. Mogę ci tylko życzyć powodzenia i poradzić choć raz nie tak, jak nakazuje mi moja natura - myśl sercem. Nie rozumem. Nie ono jest w tobie najważniejsze.

— Dzięki wielkie, kurna! A niech cię piorun trzaśnie! — zadzieram głowę wysoko w górę, w niebo, ale zaraz piszczę, bo grzmot przetacza się nad moją głową. Wzgórze, dotychczas otoczone ochroną runa, zamienia się w kotłowisko deszczu i piorunów, a ja przerażona mam tylko nadzieję, że to nie przez jedną niewinną obrazę własnej rodzicielki.

— Co tu się dzie... — Hope, która, przepychająca się między zdziwionymi obozowiczami wbiega na ganek, opasana jest jedynie prześcieradłem. Zamiera na mój widok i wpatruje się w znak jaśniejący nad moją głową. Tak zdziwionej i wytrąconej z równowagi jej jeszcze nie widziałam. — Że niby Artemida? No nie wierzę.

Grzmot rozjaśnia niebo do barwy rozżarzonego ognia.

— Na Bogów. No nie wierzę... Przecież ty masz matkę!

— No nie wiem... — zaczynam, ale Hope bierze mnie pod ramię i ciągnie w stronę wejścia. — Może zaszła jakaś pomyłka? Atena po prostu się pomyliła... można pomylić dziecko, prawda? — patrzę na bladą ze strachu i niedowierzania Hope. — To zdarza się nawet wśród nieśmiertelników! Wiesz, przygodny seks, nakrapiana impreza, a potem położna myk myk, dostajesz złego bacho...

— Calanthe. Bogowie nie popełniają błędów — szepcze, chociaż wygląda, jakby sama nie wierzyła w to co mówi. Ciekawe, dlaczego ma tak potargane włosy i pachnie jakoś inaczej... jak wilgotna ziemia?

Boże, ona pachnie jak pobojowisko wojenne!

— Caroline. Hanno. — Pan D stojący na samym środku salonu Wielkiego Domu uśmiecha się krzywo. Już się uspokoił? Po następnym grzmocie siada, rozmasowuje palcami skronie, prostuje się. — Dlaczego to na mnie zawsze spada obowiązek ratowania was, nędznych herosów?

— Panie D, bo m-my...

— Rodzinka miesza? — ciągnie niewzruszony. — Niech sobie miesza. Nie moja sprawa. Zesłany na jeszcze połowę odsiadki niańczę was, pić nie mogę, staram się jak mogę... patrzcie no, zrymowało się. Rodzinka się bawi? Siostry namieszały? O, patrzcie, twój kochany Ares próbuje przekabacić cię na swoją stronę, a ty mu się jeszcze tak wspaniałomyślnie dajesz... — oniemiałe wpatrujemy się w Dionizosa, a on rozkłada ręce. — Myślisz, że nie znam swojego kochanego braciszka? Wielki mi sojusznik od siedmiu boleści, tylko się czai i obserwuje rozwój wypadków z boku... taka łatwowierna. Taka łatwa. Akurat ciebie bym o to nie posądził, Hanno.

— Hope — mruczy niebieskowłosa.

— A jeden Cerber! Wiecie chociaż, coście najlepszego narobiły?

Callope i Boska Apokalipsaحيث تعيش القصص. اكتشف الآن