Part X [HOPE]

39 1 0
                                    

Od rana jestem niespokojna. Co na siebie włożyć, jak się uczesać, czy jakoś specjalnie się zachowywać. Kompletnie nie wiem co robić. Tak na prawdę to moja druga randka. Raz Luke i ja uciekliśmy z Obozu do wesołego miasteczka. Muszę przyznać, nie przepadam za kolejkami górskimi.

Poszłam na wyczerpujący, poranny trening. Z uśmiechem pod nosem ruszyłam po nim pod prysznic. Nie obejrzałam się dobrze, a już była trzynasta. Założyłam podarte czarne rurki, glany z biało-czarnymi sznurówkami, koszulkę ze szkieletem na motocyklu, który trzyma dwa gnaty. Niebieskie włosy upięłam w luźny, niedbały kok, dodający wszystkiemu urody. Na głowę dodałam jeszcze czarną bandankę, którą usztywniłam wsuwkami. Ostry makijaż dodatkowo podkreślał moją bladą cerę.

Czternasta. Stoję przed obozową bramą. Z daleka już słuchać dźwięki boskiego motocyklu. Zza drzew wyłania się ta cudowna maszyna, a na niej jeździec, niczym książę na koniu. Skórzana, stara kurtka, rozwiane włosy, ciemne okulary, t-shirt z Cannibal Corpse i podarte spodnie. Że też wcześniej nie trafiłam na Aresa. Zatrzymuje się tuż przede mną, zapraszając na tylne siedzenie.

-Mam nadzieję, że lubisz strzelać, mała.- mówi na przywitanie. Strzelać? Mogę domyślać się tylko co będziemy robić.

-Pewnie.- zajmuję swoje miejsce, obejmuje go lekko w pasie. Przyciąga bardziej moje ręce, przytrzymując bym nie spadła przy rozruchu silnika. I jedziemy. Wiatr bije nas po twarzy, a harley osiąga coraz większą prędkość. Puszczam go i uśmiecham się szeroko. To się nazywa wolność. Kiedy zaczyna hamować, łapię się szybko. Stajemy. Rozglądam się dookoła. Pole z torem przeszkód? Czy to jest to, o czym myślę?

-Witam na polu paitballowym.- pomaga mi zejść z davidsona, jednak nie puszcza mojej ręki.

-Wow.- tylko tyle jestem w stanie powiedzieć. Zawsze marzyłam o takiej prawdziwej grze paintballowej. W Obozie nie mamy takich atrakcji.

Idziemy do nie wielkiego namiotu, ustawionego przy parkingu. Właściciel pola wymierza nam stroje i po chwili oboje stoimy w wojskowych barwach moro. Dostajemy kaski oraz markery, czyli pistolety na kulki do gry. Ciężkie, choć nosiło się już większe ciężary. Po chwili zbiera się większa grupka, widać że znają się z Aresem. Zostajemy podzieleni na grupy, właściciel przykleja nam na ramiona kolorową taśmę dla rozróżnienia drużyn, zakładamy maski i wychodzimy. Najpierw chowamy się w bazach, odblokowujemy markery. Na gwizdek zaczyna się rozgrywka. Z paroma chłopakami brniemy do przodu, chowając sie pomiędzy chaszczami, tarczami z drewna. Zagryzam wargę, gdy wpadam w okopy. Mokro. Uśmiecham się pod nosem, kiedy w oddali miga mi czerwona tasiemka. Strzelam. Ktoś klnie. Trafiłam. Przyczajam się w okopach i zestrzeliwuje kolejnego. To chyba Ares. Dostał serię w plecy i jeszcze na dokładkę kulkę w pośladki. Słyszę wystrzał za sobą i szybko padam na płask w wodzie. Uniknęłam to cudem. Uciekam w górę, za drzewo rosnące na polance. Przyczajam się za jedną z tarcz, kiedy resztki przeciwnej drużyny osadzają sie na mnie. Co jakiś czas wychylam się, starając oszacować ilu moich pozostało. Nie wielu, ale widać że walczą.

-Tu cię mam.- słyszę nad uchem. O cholera, jednak nie trafiłam w Aresa. Inaczej już by zszedł. Odwracam się szybko.

-Nie strzelisz z tak bliska.- zauważam.

-Nie. Ale mamy chwilę czasu dla siebie.- nachyla się, przymuszając mnie tym samym do ułożenia się na mokrej trawie.- Żadna ze stron nie da drugiej przejść, wszyscy strzelają w centrum pola. Nikt nas nie zauważy na uboczu.

Zdejmuje sobie maskę, moją również uchyla. Ma rację. Wszyscy zebrali się w centrum.

-I co teraz?- przygryzam lekko wargę z przyzwyczajenia. Cholerny nawyk rodem z Grey'a.

Callope i Boska ApokalipsaWhere stories live. Discover now