Part IX [CELLY]

36 0 0
                                    

Zaraz po tym, jak starsi obozowicze wyruszają na tajemniczą misję ratować świat bez słowa na usprawiedliwienie swoich czynów, coś na Wzgórzu Herosów zaczyna się zmieniać. Nie jest to jeszcze coś wielkiego i diametralnego a ja jestem herosem zbyt krótko, bo od niecałego miesiąca, żeby wiedzieć dokładnie co to takiego, ale... coś niszczy herosów od środka. Przeczucie. Codzienna deszczowa i dżdżysta pogoda, wieczorami łuna ogniska dosięgająca ledwie końca drwa. No i to ściskające żołądek uczucie, niemal takie same co w Secret Heart of Jezus na Manhattanie, gdy wiem, że wszyscy dzielą się na mniejsze grupki i zaczynają obrabiać ci dupę za twoimi plecami, a ty nie masz bladego pojęcia o co tak właściwie. Z nimi nie da się już zwyczajnie pogadać, na wiecznie dumnego i napuszonego Pana D nawet popatrzeć bez wywoływania odruchów wymiotnych. Mokro, zimno, nastroje poniżej normy. A przez codzienny wycisk od kanciastodupej Hope kolejne soczyste porcje siniaków, których nie potrafię się pozbyć.

Wracam właśnie z jednego z takich treningów... no dobra, nie wracam a uciekam. A to dlatego, że gdy po raz pierwszy udało mi się w końcu rozbroić tą gnidę, to przypadkiem zbyt mocno oparłam się o jej rany cięte na całej długości od nadgarstków aż po łokcie –te niezasłonięte aktualnie tą durną wężową bransoletką- i wywiązała się przy tej okazji całkiem ciekawa konfrontacja. ''Jestem chodzącą depresją, siekam manekiny na prawo i lewo, pokazując temu zasranemu światu mój upór i bunt, oh niee...'' ''Nic o mnie nie wiesz słonko, więc z łaski swojej wypierdalaj z moich bioder!'' I tak dalej. A potem w odwecie cios Envy'm w moje lewe udo, co skończyło się przymusowym karnym zmacaniem po dość wielkich piersiach niebieskowłosej i ucieczką, a zaraz potem wybraniem się do Angusa po porcję Ambrozji. Wszystkie te czynności nie zajęły mi więcej niż pół godziny, toteż postanawiam zapalić swojego ostatniego papierosa –teraz już naprawdę ostatniego, wszystkie po rozmowie z Annabeth magicznym trafem znikły z kieszeni moich spodenek- i uciąć sobie drzemkę przed kolacją. Trafiam na doskonałą wręcz porę. W domku Hermesa nie ma nikogo prócz mnie, więc gdy tylko padam na swoją część piętrowego łóżka wpadam w błogi stan snu niemalże natychmiastowo. Niestety, zamiast śnić o czymś przyjemnym, mój umęczony umysł podsuwa mi jakieś dziwne urywki i sceny śmiesznie ubranych dorosłych, kłócących się przy ogromnych rozmiarów, suto zastawionym stole. No tak, Annabeth opowiadała kiedyś o wizjach i snach proroczych. A ja dopiero teraz zdaję sprawę, że spełnia się właśnie jeden z nich.

Wszystko faluje i miga jak podczas projekcji filmu w niskobudżetowym kinie. Wśród dżentelmena w garniaku i włosach na żel siedzi jakiś śmiesznie zarośnięty facet w japonkach i spodenkach khaki. Potem laska w todze... o, ktoś się wścieka, drogocenna porcelanowa zastawa trafia w rechoczącego gościa z fajką między zębami. Za nim rząd bezkształtnych mas w koszulkach z kolorowym herbem Imprezowych Kucyków, znajome końskie biodra Chejrona, jakieś młode dziewczynki z łukami i kolejne krzesła pełne nastolatków odzianych w bojowe stroje. Wśród nich zmartwiona Annabeth i ściskający ją za rękę Percy. I te potworne głosy. Krzyki. Piski. Śmiechy. Jak nie z tego świata. ''Mogłeś się pieprzyć z Kallisto, a tajemnica wynikająca z uroku twojej córusi mądrali sprawia ci tak wielki kłopot?'' Rechot. Pisk podziwu. Jakieś okrzyki zdziwienia i szepty: ''Zaklęty Arkas, zaklęty Arkas!'' ''Siostrunia, na twoim miejscu to ja bym zluzował portki, bo inaczej będę zmuszony zaśpiewać... ooo tak. Jesienna zawierucha w powietrzu chaos. Artmis zbuntowana nastolatka przynosi wstyd rodzinie, oooh jak ten czas płynie, ooh łowczynie padają do mych stóp...'' ''Jak ja ci to haiku zaraz w dupę wsadzę, to, jak Latonę kocham!''

Calanthe, musisz mi wybaczyć to spóźnienie na linii. Jak widzisz i zapewne słyszysz doskonale, mamy tu drobną rodzinną sprzeczkę. Zapewniam, nic wielkiego.

Nagle materializuje się przede mną nieziemska kobieta o oczach szarych co u Annabeth i blond lokach okalających szczupłą, aczkolwiek pełną surowości i powagi twarz. Nic wielkiego? W umyśle miga mi czyjaś postać która przelatuje za plecami rozmówczyni. NIC WIELKIEGO? Chcę krzyczeć, ale głos więźnie mi w gardle i jedyne co mogę zrobić, to głupkowato wpatrywać się w pozaziemską istotę i wygłaszane przez nią brednie.

Do rzeczy. Nie mamy zbyt wiele czasu. Na wstępie, jestem ci winna przeprosiny, Calanthe, ale uznana zostaniesz dopiero wówczas, gdy wasza Rachel będzie gotowa odczytać Drugą Wielką Przepowiednię. Świat, którego nie zdołałaś poznać do końca zmieni się i pogrąży w chaosie. Jeśli nie wybierzesz sobie broni, nie nauczysz się walczyć i trzeźwo myśleć, nie będziesz w stanie udźwignąć gotującej się dla ciebie przyszłości. Nie dasz rady naprawić tego, co popełnili twoi rodzice i twoja rodzina, której nie wybrałaś. Twój wuj. Nie zdołasz poznać siebie. A gdy ja cię uznam, będzie to droga do zarzewia buntu. Wojny Domowej. Ale muszę to zrobić, Calanthe. Moja córko. Przygotuj się odpowiednio, Calanthe! Nadal bezgłośnie krzyczę, gdy kobieca postać zaczyna znikać, majaczyć już na wpół niewidzialna w mlecznobiałej sennej maglinie. Przygotuj serce. Duszę. I umysł.

-Ej, czekaj! –gdy na powrót odzyskuję tchnienie w płucach i głos, jest już jednak za późno. Grecka kobieta znika. –Co ty sobie myślisz, co? Ej, wracaj tu, ej! Wracaj i... i porozmawiaj ze mną! To nie fair! Znowu ''w swoim czasie'', co? Gówno prawda. Nie potrzebuję Annabeth, nie potrzebuję Hope, nie potrzebuję ciebie. Pieprz się! Nie będę wypełniać poleceń żadnej wróżki z moich popierdolonych snów! Pieprz się! PIEPRZ SIĘ, DZIWNA KOBIETO ZE SNÓW!

Nie słucha, nie odpowiada, ale reaguje tak czy inaczej. Zmienia mi obraz- najpierw pokazuje kadry ze wszystkich poprzednich szkół do których uczęszczałam, a potem, gdy już jestem wystarczająco wściekła, zostawia mi przed oczyma zdjęcie niebieskowłosej Hope. Uśmiecha się. Obściskuje się z jakimś blondasiem na plaży fajerwerków. Tu ucieka, jej bose stopy z chlupotem wpadają w kałuże. Płacze. Upada. Podnosi się. Znów wyszczerza zęby w uśmiechu. I tak w kółko. I mimo, że próbuję ze wszystkich sił pozbyć się dziewczyny z moich nocnych majaków, Nadzieja –jakby ku przestrodze, a może karze?- gości w nich do samego rana.

A gdy wycieńczona dziwacznie realistycznym snem unoszę powieki, pierwsze co zauważam to te same, niebieskie kosmyki łaskoczące mnie w twarz i tea sama, wiecznie naburmuszona twarz.

Jęczę na widok panny Collins przeciągle.

-Koniec tego dobrego. –z uśmieszkiem prawdziwej sadystki zwala mnie z łóżka, a ja z łoskotem i jedynie westchnięciem przyjmuję bliskie spotkanie mojej twarzy z drewnianymi panelami podłogi w domku Hermesa. –Na trening marsz!

Callope i Boska ApokalipsaWhere stories live. Discover now