PART XXVI [CELLY]

10 0 0
                                    

Wychodzimy z Chelsea Park i szukamy miejsca na bezpłatny i bezpieczny nocleg, gdy naszym zmęczonym oczom ukazuje się pogrążony w wieczornym mroku kościółek z dwoma ukośnie zbiegającymi się nawami bocznymi i strzelistą wieżyczką, zakończoną spiczastym dachem. Nico łapie spojrzenie Willa, a Hope tylko wbija ręce w kieszenie spodenek.

— Myślicie o tym samym, co ja? — rzucam, dając kuksańca w bok Maisie i ciągnąc ją za nadgarstek przez ulicę.

— Że niby spanie w miejscu, gdzie wysławia się tego dupka z dziurami w rękach? — obrusza się niebieskowłosa, przystając na skraju chodnika. — Robicie sobie ze mnie jaja?

Puszczam grupę przodem, a sama wracam do naburmuszonej Hope, chwytając ją za ramiona i przybliżając swoją twarz do jej twarzy.

— Nocleg darmowy, a do tego bezpieczny - żaden Grecki Bóg raczej nie będzie chciał mieć na pieńku z hordą rozwścieczonych moherów. Czego chcieć więcej?

— Chwalmy Pana na wysokościach! — puentuje za mnie Will, który stoi właśnie na baranach Nico i wygląda przez pokryte rozetą okienko, a chwilę później zręcznie z nich zeskakuje, wpadając prosto w objęcia syna Hadesa.

— Alleluja — szepczę z uśmiechem, całując niczego niespodziewającą się dziewczynę w pełne usta i ciągnąc w stronę budynku.

Żeby odpędzić jej wątpliwości co do użyteczności świątyni, zapraszam ją do ołtarza w momencie, w którym reszta bandy zajęta jest szabrowaniem i rozkładaniem naszego dobytku na wielkich, dębowych ławach. Opieram dziewczynę o marmur ołtarza, a ona podciąga się na moich ramionach i wskakuje na niego, odchylając się do tyłu.

— Złożę cię w ofierze jak Kain Abla, tylko rozłóż nóżki — muszę stanąć na palcach by dosięgnąć do jej ucha. Przegryzam jego płatek, podczas gdy niebieskowłosa próbuje wyrwać się moim pieszczotom, zdzielając glanem po udach. Niezbyt mocno jednak.

— Do stu piorunów, dziewczyno! — syczy, ściszając głos i odpychając moje ręce. — Mamy nie zwracać na siebie uwagi!

— Oh, kanciastodupa, bo ty... — z nagłego zdziwienia wypuszczam Hope ze swych objęć, wpatrując się w symbol drzewa oliwnego, jaśniejącego nad jej głową — ...bo ty zwracasz na siebie uwagę aż za bardzo.

— Co? Jak... o żesz w mordę... ! Moja... nasza... matka mnie uznała.

— A nie mówiłam? — pomagam zdębiałej Hope zejść z ołtarza, a ona przeszywa mnie morderczym spojrzeniem. — Kościół i cuda jednak chodzą parami!

— Coś długo jej to zeszło — burczy, odwracając się do mnie plecami i na koniec zaszczycając jedynie cierpko-gorzkim: — Teraz już wiesz, jak to jest być czarną owcą w rodzinie.

Już otwieram usta, by rzucić wyszukanym: „że w Biblii o czarnych owcach nie ma żadnej wzmianki" ale w porę gryzę się w język, świadoma, że kolejną uszczypliwą uwagą na pewno nie poprawię dziewczynie humoru. Zostawiam ją więc ze swoimi zgyzotami, samemu milknąc. Opatuliwszy się w skradzioną z muzealnego sklepiku kurtkę, rozkładam się na ławie: kulę nogi, wkładam ręce pod pachy i w pozycji embrionalnej szukam schronienia w objęciach Morfeusza.

~*~

Choć odrętwiający chłód ciągnie z podłogi, budzę się oblana potem. Przewracam się na bok, wyciągając spierzchnięte od spania na twardej powierzchni dłonie i nasłuchując szeptów, niepewna, czy należących do krainy snów, czy do świata rzeczywistego. W ciemności świątyni niosą się echem, a do moich rozbudzonych uszu dochodzą urywkami.

— Pytasz o to syna Pana Śmierci, głuptasie. Strach to pojęcie względne. Pożywka śmiertelników. My herosi...

— Ciszej! Skończ tą paplaninę i odpowiedz... boisz się o mnie?

Callope i Boska ApokalipsaWhere stories live. Discover now