Rozdział 3

4.4K 283 40
                                    

  Wybiegłem z mieszkania najszybciej jak mogłem. Popędziłem schodami na dół i znalazłem się na ulicy.
- Brian! - wydarłem się, a kilkoro ludzi odwróciło głowy w moją stronę. Małego jednak nigdzie nie było widać. Cholera, to przeze mnie uciekł. Przestraszył się. Nie miałem pojęcia gdzie mógł pójść. Postanowiłem pobiec w stronę Central Parku. Przed wakacjami często chodziliśmy tam na spacer. W końcu muszę od czegoś zacząć.
Po dziesięciu minutach biegu i wołania imienia mojego brata na cały Manhattan trochę się zmęczyłem. Ogarniała mnie coraz większa panika. A jeżeli mu się coś stało? Wtedy bym sobie tego nigdy nie wybaczył. Zastanawiałem się nawet nad telefonem do mamy, ale to raczej nie był dobry pomysł.
Po kolejnych dziesięciu minutach byłem już o krok od poddania się i powrotem do domu. Mama pewnie by spanikowała, ale gdyby zadzwoniła na policję mały być może by się odnalazł. Oparłem się o śmietnik przy ruchliwej ulicy. Znalezienie pięcioletniego chłopca na Manhattanie graniczyło z cudem. A jednak... cuda się zdarzają. Za sobą usłyszałem głos jakiejś kobiety.
- Zgubiłeś się mały?
Błyskawicznie się odwróciłem i nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Jakaś kobieta kucała obok starego samochodu, który kiedyś był czerwony i rozmawiała z małym dzieckiem. Mimo dzielącej nas odległości dziesięciu metrów rozpoznałem brata. Chciałem podbiec jak najszybciej do nich, jednak coś mnie powstrzymało.
- No bo... - usłyszałem głos brata. - Oni się kłócili.
- Kto się kłócił? - zapytała kobieta.
- Percy z ma...mamą.
- Brian! - nie mogłem dłużej wytrzymać, więc krzyknąłem imię brata. Odwrócił się w moją stronę i zanim zdążył coś powiedzieć trzymałem go w uścisku.
- Nie! Puść mnie! - mały zaczął wyrywać się z mojego uścisku.
- Proszę go puścić! Dziecko się boi! - kobieta zaczęła odpychać mnie od Briana. Potem przekonałem się, że mały ma bardzo ostre paznokcie. Drapnął mnie z całej siły w policzek. Może nie bolało jakoś specjalnie, ale nie spodziewałem się tego. Czasami żałowałem, że Zeus usunął ze mnie piętno Achillesa. Mój brat odszedł kilka kroków. Chciał już uciec w stronę ulicy, jednak kobieta go błyskawicznie powstrzymała.
- Kim pan jest? - usłyszałem jej głos. Miałem szczerą ochotę odpowiedzieć jej "Jestem półbogiem, synem Posejdona, więc jeżeli pani nie pozwoli mi zabrać brata, to zawołam ojca, a wtedy nie będzie wesoło". Oczywiście wzięłaby mnie wtedy za wariata.
- Jestem jego bratem - odpowiedziałem, a kobieta popatrzyła na mnie krzywo.
- Skąd mogę mieć taką pewność? Chłopak panu nie ufa, boi się - powiedziała. Co za wredna baba. Kucnąłem i spojrzałem na brata.
- Brian, wróć ze mną do domu, proszę. Przeszukałem prawie cały Manhattan, żeby cię znaleźć.
Mój brat milczał. Już miałem odezwać się ponownie, ale kobieta mnie uprzedziła.
- To tylko potwierdza moje przypuszczenia, że pan kłamie, panie Jackson.
- Ja nie kła... zaraz... ja się nie przedstawiłem! - po tylu latach zabijania potworów miałem złe przeczucia. Bardzo złe.
- Ty się nie musisz przedstawiać. Syna Pana Mórz rozpoznam wszędzie - zachichotała kobieta i na moich oczach zamieniła się w echidnę. Jej nogi zmieniły się w dwumetrowy wężowy ogon, natomiast jej torebka zamieniła się w dwa sztylety, każdy o długości prawie pół metra. Wiedziałem, że śmiertelnicy dookoła nie zdają sobie nawet sprawy z obecności potwora, za to Brian na nieszczęście widział przez Mgłę i teraz darł się na pół Manhattanu. Z drugiej strony ja też bym to zrobił w jego sytuacji.
- No to panie Perseuszu... możesz się pożegnać z bratem. Chyba że mnie złapiesz! - wyjąłem długopis z kieszeni i błyskawicznie zdjąłem zakrętkę.
- Jeszcze czego - odwarknąłem i rzuciłem się na nią. Jednak ona była szybsza. Wężowym ogonem złapała wyrywającego się Briana i podniosła do góry. Jak na stukilowego węża to poruszała się nawet sprawnie. Nie mogłem pozwolić jej uciec. Całe szczęście, że Orkan nie ranił śmiertelników, bo przepychając się między nimi na pewno kilku bym dość poważnie zranił. Nagle echidna skręciła w zaułek, który bardzo dobrze znałem. Znajdował się kilka przecznic od mieszkania mojej mamy. Prawie nikt tam nie chodził, ponieważ można było do niego wejść tylko z jednej strony, a większość miejsca zajmowały tam dwa śmietniki. Jakieś trzy lata temu Gabe zaciągnął mnie do niego i przykuł kajdankami na noc do śmietnika. Nad ranem przyszedł po mnie, zaprowadził do domu i powiedział mojej mamie, że całą noc siedziałem w parku pijąc piwo, które ukradłem ze sklepu. Nie ma co ukrywać, trochę mi się wtedy oberwało.
- Herosek chce odzyskać braciszka? Jak słodko - echidna dosłownie rzuciła małego pod ścianę. Sama stała teraz pięć metrów ode mnie łakomie oblizując wargi wężowym językiem.
- Chcesz gadać czy mnie zabić? - odpowiedziałem celując w nią mieczem.
- Chcę... sprawić ci ból - nerwowo zerknąłem w stronę Briana, który skulił się w kącie i ze strachem wodził wzrokiem ode mnie do potwora. Zorientowałem się w porę, że echidna ruszyła prosto na mnie. Udało mi się uniknąć ostrza sztyletu, które minęło mnie zaledwie o milimetry. Zamachnąłem się Orkanem, jednak to nie było takie łatwe trafić potwora, który cięgle się przemieszczał.
- Nie możesz zostawić nas w spokoju? - powiedziałem uchylając się przed kolejnym ciosem i podsuwając się bliżej Briana.
- Pomyślmy... NIE! - usłyszałem krzyk i echidna zaatakowała z podwójną zaciekłością. Zajęty próbami zabicia jej i unikanie ostrzy nie zauważyłem jej ogona, który wystrzelił ku mnie tym samym uderzając mnie mocno w plecy. Upadłem na beton, jednak szybko się podniosłem.
- Herosku... popatrz tutaj... - usłyszałem skrzekliwy głos echidny.
- Zostaw go! - ostrze jej sztyletu znajdowało się kilka centymetrów od twarzy Briana. Nie mogłem dopuścić, żeby mu się coś stało. Przecież to mnie ścigają potwory, nie jego. Z całej siły zamachnąłem się Orkanem i przeciąłem rękę echidny. W mniej niż kilka sekund reszta potwora zamieniła się w pył. Niestety ręka upadła na kolana Briana. No tak "trofeum" zawsze zostaje. Odrzuciłem ją na bok i uklęknąłem obok brata.
- Wszystko w porządku? - zapytałem wolno wyciągając dłoń w jego stronę. Będę musiał powiedzieć mu, chociaż część prawdy. Przecież nie uwierzy, że to był jakiś bandyta przebrany na kobietę w tyłkiem węża.
- C..co... to... - mały płakał, a jego głos się łamał. Nie pytając o zgodę wyciągnąłem go zza śmietnika. Sam usiadłem pod ścianą i wziąłem go na kolana. Raczej nie protestował.
- Cii... nic się nie stało. Wszystko dobrze. Wszystko ci wyjaśnię w domu, tylko wróć ze mną, dobrze?
- A... ale... to ch...chciało...
- Tak, chciało mnie zabić, ale żyję. Obiecuję, że ci wszystko wytłumaczę. Wracamy? - próbowałem brzmieć pogodnie i wesoło, ale po walce z potworem chyba mi się to nie udało.
- Krzy... krzyczałeś... ty nigdy... - powiedział Brian. Tak, w jego obecności zazwyczaj starałem się nie drzeć. Gdybym krzyczał na Gabe'a, to mały pewnie nawet by nie zauważył.
- Mały... musiałem, ale zapamiętaj. Nawet gdybym wrzeszczał na cały Nowy Jork, to i tak nigdy, nigdy nie zrobię ci nic złego.
- Obiecujesz?
- Co?
- Że będziesz... mnie bronił przed takimi potworami?
- Jasne... - "a w szczególności przed Gabe'm" dodałem w myślach. Rękę echidny zawinąłem w jakiś stary worek i wrzuciłem do kosza. Natomiast postanowiłem zatrzymać sztylet. Całe szczęście działał podobnie jak Orkan. Po naciśnięciu przycisku znajdującego się na rękojeści zamieniał się w guzik. Chowałem go do kieszeni razem z długopisem. Chociaż jedna przyjemna rzecz dzisiejszego dnia. Ciekawe co Annabeth powiedziałaby na taki prezent?
- Idziemy? - zapytałem wyciągając rękę w stronę Briana. Sądzę, że jak na pięciolatka to i tak dość dobrze się trzyma po dzisiejszych wydarzeniach. Sądziłem, że po spotkaniu z potworem znowu zaczął mi ufać, ale nie wiedziałem jak zareaguje na mamę. Oby tylko dotrzymała obietnicy.
- Musimy iść do domu? - mój brat podbiegł do mnie zaciskając swoją dłoń na mojej. Byłem bliski zaproponowania mu pójścia na lody, ale gdy zobaczyłem wyraz jego twarzy zmieniłem zdanie. Wyglądał na zmęczonego.
- Posłuchaj. Jak wrócimy to zrobię ci coś do jedzenia. Co chcesz - dobra, może nie byłem jakimś szefem kuchni, ale zazwyczaj dawałem radę zaspokoić kubki smakowe brata.
- Co chcę?
- Co chcesz - odpowiedziałem siląc się na uśmiech.
- Gofry. Z jagodami.
- Zgoda.
- I z bitą śmietaną - dodał Brian. Wyglądał jakby w tej chwili liczyły się tylko gofry. W sumie to nie do końca rozumiałem jak działa mózg pięciolatka.
- I z bitą śmietaną - odpowiedziałem wychodząc z zaułka i kierując się w stronę domu.
***
Gdy weszliśmy do mieszkania zorientowałem się, że zrobienie gofrów dla małego nie będzie łatwym zadaniem. Już od progu słyszałem głośne odgłosy kolejnej partii pokera rozgrywanej na kuchennym stole.
- Później zrobię ci gofry, dobra? - zapytałem brata pomagając mu zdjąć buty.
- Okay. A nalejesz mi soku? - jakoś nie miałem ochoty iść do kuchni, ale nie sposób było mu odmówić.
- Idź do pokoju, zaraz przyjdę - powiedziałem wskazując małemu drzwi po lewej stronie. Po chwili Brian cicho zamknął drzwi naszego pokoju. A ja wszedłem do kuchni starając się nie zwracać na siebie uwagi. Przy stole siedział mój ojczym oraz jego czterech kumpli. Na podłodze obok nich zobaczyłem kilka pustych butelek po alkoholu. W większości wódka.
- Panowie, nadworny kucharz powrócił! - krzyknął Gabe, gdy zauważył mnie otwierającego lodówkę. Musiało się Brian'owi zachcieć tego soku?
- Zrób kanapek ku...chciku. Tak jakoś... źle bez zagryski - wybełkotał mężczyzna siedzący obok Gabe'a. Starałem się nie zwracać na nich uwagi i wyciągnąłem szklankę z szafki. Odkręciłem butelkę i jak najszybciej zacząłem nalewać sok.
- Słyszałeś?! - krzyknął Rob, następny stały bywalec pokerowych partyjek mojego ojczyma.
- Przepraszam, ale muszę iść - powiedziałem. Gabe wstał chwiejnie od stołu i chwycił mnie na kołnierz. Na nieszczęście potrząsnął też moją ręką, w której trzymałem szklankę, a jej zawartość wylądowała na jego koszulce.
- Ty gówniarzu! Widzisz co narobiłeś?! - krzyknął i wyrwał mi szklankę z dłoni. Roztrzaskał ją na podłodze, a mnie popchnął z całej siły na ścianę. Chwilę potem stał przede mną przygważdżając moje ręce nad głową tak, że nie mogłem do odepchnąć.
- Chłopaki, może nauczymy młodego posłuszeństwa? - usłyszałem głos kolejnego z kupli Gabe'a.
- Nie, sam się nim zajmę - powiedział mój ojczym, rzucając mnie na podłogę. Dostałem kilka mocnych kopniaków w brzuch. Gabe zakończył serię potężnym uderzeniem w moje prawe udo. Starałem się być cicho. Nie mogłem dać mu satysfakcji.
- Dobra, chyba wystarczy. No to co szczeniaczku. Zrobisz żarcie?
- Z czym... ch...chcesz te cholerne kanapki? - powiedziałem cicho lekko się zacinając. Mój ojczym odszedł kilka kroków, a ja próbowałem wstać z podłogi.
- Obojętnie, oby dużo i dobrych - zaśmiał się i usiadł spowrotem do partii pokera. Pokuśtykałem do lodówki i po dziesięciu minutach postawiłem przed facetami talerz kanapek.
- Możesz iść - powiedział Gabe. Przypomniałem sobie jeszcze o soku dla małego i wyjąłem kolejną szklankę z szafki. Później posprzątam szkło z tamtej. Nalałem mu połowę szklanki i utykając na prawą nogę poszedłem do pokoju. Gdy otworzyłem drzwi zobaczyłem, że mój brat siedzi na podłodze z nogami podkulonymi pod brodę.
- Chodź, przyniosłem ci sok - powiedziałem cicho siadając z trudem na łóżku. Musiałem sporo się namęczyć, żeby zachować pogodny wyraz twarzy, ale uczucie, jakby stado nosorożców właśnie przebiegało ci przez brzuch i nogę nie było przyjemne. Mały podszedł do mnie i wziął ode mnie szklankę.
- Połóż się - powiedział do mnie Brian. Podniósł szklankę do ust i wziął z niej łyk napoju.
- Dlaczego? - zapytałem patrząc na niego.
- No bo w przedszkolu pani mówiła, że jak kogoś coś boli to musi się położyć.
- Ale mnie nic nie boli - odpowiedziałem. Brian postawił szklankę na biurku i usiadł obok mnie.
- Połóż się. I miałeś mi coś wyjaśnić - mały czasami mnie zadziwia. Nie za często mam kontakt z innymi pięciolatkami, ale wydaje mi się, że inni byliby w tej sytuacji zapłakani. On zazwyczaj też był. Chociaż... od jakiś trzech lat już obserwuje jak Gabe mnie traktuje i chyba się przyzwyczaił. Czasami mu zazdroszczę, że nie musi się tym wszystkim tak mocno zamartwiać. On wiedział, że nie pozwolę go skrzywdzić. Ja już od nikogo nie miałem takiej gwarancji.
W końcu uległem namowom brata i położyłem się na swoim łóżku. Brian zrobił to samo kładąc głowę na moim ramieniu.
- Posłuchaj i postaraj się zrozumieć - zacząłem. - Co roku wyjeżdżam na taki obóz, na którym uczą nas walczyć z takimi potworami. One tylko tak wyglądają, ale tak naprawdę nie są groźne.
- Ale czemu on chciał cię zabić?
- One już takie są, ale teraz najważniejsze. Ty i ja jewidzimy. Jednak inni ludzie nie. Więc nie mów o nich nikomu, nawet kolegom w przedszkolu, jasne? - powiedziałem. Byłem pewny, ze Brian nie od razu zrozumie, o co chodzi.
- A dlaczego inni ich nie widzą? - zapytał mój młodszy brat. Chwilę zastanowiłem się nad odpowiedzią.
- Nie wiem Brian, nie wiem. Po prostu tak jest - nie mogłem nic innego wymyślić, ale lepsze to niż nic.
- A zabierzesz mnie na ten obóz?
- Jeszcze jesteś za mały, ale może kiedyś cię wezmę ze sobą - powiedziałem. Chwilę potem poczułem wibracje w mojej kieszeni. Wyjąłem telefon i zerknąłem na wyświetlacz. Dzwoniła Annabeth.
- Kto to? - powiedział Brian wskazując na zdjęcie mojej dziewczyny.
- Moja przyjaciółka z obozu - odparłem naciskając zieloną słuchawkę.
- Cześć Mądralińska, właśnie miałem do ciebie... - nie dała mi dokończyć zdania.
- Percy! Czemu nie odbierasz telefonów? Coś się stało? Dlaczego wtedy się rozłączyłeś?
- Ann, wszystko w porządku - powiedziałem i pokazałem Brian'owi, żeby był cicho.
- Nie widziałam cię tylko jakieś dwa dni, a już tęsknię. Zadzwonię przez iryfon, chcę cię zobaczyć - w tym momencie się rozłączyła. Rzuciłem telefon pod poduszkę, a sam podniosłem się do pozycji siedzącej. Usiadłem po turecku i oparłem się o ścianę. Czekałem aż przede mną pojawi się obraz Annabeth.
- Tylko się nie chowaj, Ann cię dawno nie widziała. I ani słowa o wiesz czym. Tak samo, jak dla mamy - powiedziałem do brata sadzając go przede mnie. Zobaczyłem mały obłoczek pary formujący się metr przed nami. Po chwili w jego środku pojawiła się moja dziewczyna. Swoje blond włosy miała spięte w długi warkocz. Ubrana była w ciemnobrązową koszulkę z napisem "Miss San Francisco 1992".
- Glono... Brian! O bogowie, jak ja cię dawno nie widziałam! - krzyknęła i zaczęła przyglądać się mojemu bratu. - Też mam brata w twoim wieku, wiesz?
- Hej - powiedział Brian, opierając się plecami o mnie. Odruchowo objąłem go ramionami.
- Jaki słodki obrazek - powiedziała Ann.
- Tylko się nie rozpłacz, ale ja i tak widzę dużo piękniejszy widok niż ty - zaśmiałem się patrząc w szare oczy córki Ateny.
- Tylko mi tu Móżdżku nie słodź. Dlaczego nie odbierałeś?
- Miałem wyłączony telefon - odpowiedziałem krótko.
- Coś kręcisz.
- Nie, mówię prawdę. Jak rozpoczęcie roku? Dalej ta sama szkoła? - zapytałem, aby zmienić temat. Ann popatrzyła się na mnie dziwnie, ale odpowiedziała.
- Jak zawsze. A do tej samej szkoły chodzę od pierwszej klasy.
- O mnie tego powiedzieć nie można. Trochę to dziwne, że jesteśmy w tym samym wieku, a ty jesteś dwie klasy wyżej ode mnie.
- Rzeczywiście - potwierdziła. - Ale nie zmieniaj tematu. Wiem, kiedy kłamiesz.
I co ja jej mogłem teraz powiedzieć. "Sorki Ann, ale rozłączyłem się, ponieważ do pokoju wpadł mój pijany ojczym i zabrał moją mamę na kielicha". Tak, na pewno by się po czymś takim uspokoiła.
- Na prawdę Ann, nic się nie dzieje. Po prostu musiałem się rozłączyć, bo mama weszła do pokoju - nawet nie sądziłem, że uwierzy.
- Trzaskając drzwiami? - kocham ją, ale czasami jest za bardzo wnikliwa.
- Był przeciąg... - nie dokończyłem, bo Brian pociągnął mnie za koszulkę.
- Ta dziewczyna też widzi potwory? - wyszeptał mi do ucha.
- Tak, widzi. Poznałem ją na obozie - odpowiedziałem również szeptem. Mały zaczął z zaciekawieniem przyglądać się Annabeth.
- A Glonomóżdżek wie, że nieładnie jest szeptać w towarzystwie? - zaśmiała się moja dziewczyna. Chyba postanowiła odpuścić.
- Dlaczego ona nazywa się Glonomózczak? - zapytał Brian. Oboje z Annabeth wybuchnęliśmy śmiechem.
- Glonomóżdżek - poprawiła go córka Ateny. - Długa historia.
- Nie lubię jej - szepnął Brian do mojego ucha. Ann chyba tego nie słyszała.
- Percy, co masz na twarzy? - zapytała dziewczyna, nachylając się bliżej. Dotknąłem mojego policzka i przypomniałem sobie zajście na ulicy.
- Spotkaliśmy echi... - zacząłem, jednak mały mi przerwał.
- Nie mów! - krzyknął i zatkał mi usta ręką. Mrugnąłem jednym okiem w stronę Annabeth. Napiszę jej co się stało sms'em.
- Dobrze, dobrze. Nie powiem. Obiecuję - powiedziałem.
- Muszę iść. Tata woła mnie na kolację. Pa - powiedziała Annabeth i wysłała mi całusa. Po chwili obłok zniknął.
- Mieliśmy nikomu nie mówić o potworach - powiedział z wyrzutem mój brat.
- Annabeth to wyjątek. Ona wie o wszystkim. Też walczy z potworami, wiesz?
Zerknąłem na zegarek stojący na stoliku nocnym. Byłem zaskoczony tym, że tak szybko minął dzień. Była już siódma, a ja nie zauważyłem jak czas szybko minął. Z kuchni nadał słychać było odgłosy partii pokera, więc na kolację raczej nie mogłem liczyć.
- Zagramy w coś? - zapytałem Brian'a. Musiałem jakoś zająć czymś czas jemu i mnie.
- W chińczyka?
- Jasne. Przynieś grę, a ja sprzątnę trochę na stoliku.
Mały pobiegł do regału ze swoimi zabawkami, a ja spróbowałem wstać z łóżka. Syknąłem, gdy oparłem się na prawej nodze. Zdjąłem ze stolika moje podręczniki i lampkę nocną. Brian przyniósł grę i rozłożył pionki.
- Ja zielone - powiedział.
- No to ja niebieskie - odparłem i w ulgą usiadłem na swoim łóżku. Zaczęliśmy grać.
***
Była dziewiąta, gdy usłyszałem trzask zamykanych drzwi. Kumple Gabe'a nareszcie sobie poszli. Pół godziny wcześniej pomogłem małemu się przebrać i położyłem go do łóżka. Teraz starałem się być cicho i go nie obudzić. Usłyszałem pukanie do drzwi.
- Percy? - w progu pokoju stanęła mama z talerzem w dłoni. - Mogę wejść?
- Jasne - odparłem szeptem. - Cicho, mały śpi.
Mama weszła cicho zamykając za sobą drzwi. Usiadła obok mnie i położyła mi talerz na kolanach. Były na nim trzy kanapki, chyba jedyne, jakie zostały z tych zrobionych przeze mnie. Byłem ciekawy, czy mama słyszała co się stało w kuchni. A nawet gdyby słyszała... już szesnaście lat nie reaguje, więc czemu teraz miałaby zacząć?
- Chyba nie jadłeś kolacji - powiedziała.
- Dzięki - wziąłem do ręki kanapkę i zacząłem jeść. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jaki byłem głodny. Trzy kanapki pochłonąłem w nie więcej niż trzy minuty. Mama uśmiechnęła się do mnie gdy oddałem jej pusty talerz.
- Dziękuję Percy. Nawet nie wiedziałam, że mam takiego dorosłego syna. Przepraszam, naprawdę przepraszam za wszystko. Postaram się być lepszą matką.
- Jesteś najlepszą matką - powiedziałem. Dziwne, ale naprawdę tak sądziłem. Do wczoraj uważałem ją za wzorowego człowieka. Mam nadzieję, że teraz już wróci do swojej dawnej postaci.
- Dziękuję - odpowiedziała wychodząc z pokoju. Z szafki wyciągnąłem piżamę, czyli niebieskie spodenki i biały podkoszulek. Zerknąłem jeszcze raz na Brian'a i wyszedłem z pokoju na korytarz. Gabe właśnie znikał w sypialni razem z moją mamą. Jak ona może spać z tym morsem razem w jednym łóżku? Wszedłem do łazienki, umyłem zęby, wziąłem szybki prysznic i przebrałem się do spania. Po śladzie paznokci Brian'a na moim policzku nie było już nawet małej blizny. Dzięki tato. Jednak woda nie zaleczyła siniaków na moim brzuchu i nodze. Gdy zbierałem swoje rzeczy z podłogi poczułem metaliczny smak w ustach. Podbiegłem do umywalki i plunąłem kilka razy krwią. Potem otarłem brodę ręcznikiem i usiadłem na podłodze przy prysznicu. Nagle wszystkie wspomnienia wróciły. Gabe, nóż, krew, Brian, miś, mama, szpital. Pośpiesznie zabrałem rzeczy z podłogi i wyszedłem z łazienki. Gdy zamknąłem drzwi pokoju rzuciłem ubrania na krzesło, a sam położyłem się do łóżka. Czułem, że będzie to kolejna nieprzespana noc.
OoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoO
Ok, kolejny rozdział opublikowany :) Może nie jest jakiś mistrzowski, ale mam nadzieję, że się podoba.
Nikogo do niczego nie zmuszam, ale miło jest widzieć kilka komentarzy pod rozdziałami. Napisanie kilku zdań nie zajmuje dużo czasu, a mi sprawia naprawdę wielką radochę :D  

Oczy Koloru MorzaWhere stories live. Discover now