Rozdział 31

2.5K 170 154
                                    

Po kilkugodzinnym, samotnym leżeniu w szpitalu stwierdziłem, że moje przemyślenia stają się niekiedy zbyt głębokie. Fakt, mógłbym to usprawiedliwić ciążącą w pomieszczeniu nudą, jednak robienie tego nie przyniosłoby mi niczego dobrego. W końcu usprawiedliwienia i denne obietnice są nic niewarte. O, proszę. Kolejna złota myśl wprost od moich wodorostów.

Weźmy na przykład to usprawiedliwianie się. Czy wmawianie sobie, że jest się kimś wyjątkowym, nie jest właśnie wypieraniem się swoich wad? Pamiętam dokładnie słowa mamy, która od czasów, gdy byłem małym berbeciem, wmawiała mi, że wcale nie byłem gorszy od innych, a moje odchyły od rzeczywistości były sprawką tego, jakim niesamowitym dzieciakiem jestem. Z całym szacunkiem do ciebie, mamo, gówno prawda. Bycie innym nie oznacza tego, że jest się lepszym. Inność w moim przypadku była raczej objawem mojej głupoty.

Dlaczego wcześniej tego nie zauważyłem? To, że wywalano mnie z każdej szkoły, w jakiej, chociażby postawiłem nogę, nie było sprawką genów i wrodzonej dysfunkcji mózgu. Wśród obozowiczów jedynie ja byłem takim nieudacznikiem. Pozostałym także wszystko szło ciężko, jednak oni w przeciwieństwie do mnie nie wkuwali trzy razy materiału z tej samej klasy.

Nie twierdziłem jednak, że byłem kompletnie do niczego. W końcu szermierka szła mi całkiem nieźle. Nie chciałem jednak myśleć o moich kontaktach z innymi. W tym byłem akurat kiepski. Nikt, tak jak ja, nie potrafił rozwalić przyjaźni w kilka sekund, ani potraktować kobiety swojego życia jak szmaty. Dlatego właśnie stwierdziłem, że dla dobra ogółu nie powinienem się z nikim zadawać. Ja nie będę miał wyrzutów sumienia, a inni unikną zranienia.

Dowiedziałem się również, że ludzie, półbogowie i inne stworzenia mają prawdziwy dar do włażenia w czyjąś przestrzeń prywatną w najmniej odpowiednim do tego momencie.

Potwierdzając powyższe zdanie, chwilkę po tym, jak zadecydowałem, że zerwę kontakt z innymi, drzwi do sali szpitalnej się otworzyły, a w progu stanął nie kto inny, jak nieco tępawy satyr Grover, który przyprowadził mnie kilka lat temu do Obozu Herosów. Fakt, było moim najlepszym przyjacielem, jednak... od teraz nie mam przyjaciół, prawda?

- Cześć stary - powiedział cicho, zamykając za sobą drzwi i zdjąwszy z głowy swoją wysłużoną czapkę z daszkiem, podszedł do mojego łóżka.

Obdarzyłem go krzywym spojrzeniem, po czym zacząłem mu się przypatrywać spod przymrużonych powiek. Jak zwykle taki sam. Kozie raciczki, na które ku zapewnej frustracji Asklepiosa i Annabeth nie założył butów oraz o dziwo czysta i wyprasowana, pomarańczowa koszulka z logiem obozu sprawiały, że moje usta chciały ułożyć się w uśmiechu. Jeszcze czego. Nie będę się uśmiechać, jeszcze Grover gotów byłby pomyśleć, że z powrotem będziemy jak gdyby nigdy nic udawać głupich przy ognisku.

- Jak się czujesz? - cholera, dlaczego każdy zadaje mi w kółko to samo pytanie? Na pierwszy rzut oka widać, że jestem obrazem nędzy i rozpaczy.

Gdy ja nie odpowiadałem, w sali zalęgła się krępująca cisza. Odwróciłem wzrok od górującej nade mną sylwetki satyra i utkwiłem go w dziwnym, ciemnoniebieskim pasku na ścianach, oplatającym je niczym Greg i Marta laskę Hermesa.

- Percy, odezw-odezwij się, proszę - zająknął się cicho Grover. Wyglądał na zmieszanego i niewiedzącego za bardzo, co powinien zrobić, a przecież odpowiedź była taka prosta. Zabrać się stąd i zostawić mnie samego.

Satyr westchnął głęboko i przysiadł na krześle stojącym obok mojego łóżka. Ostrożnie, starając się nie zaczepić ręką o rurkę od kroplówki, oparł dłonie na pościeli. Widząc jednak, że nie doczeka się odpowiedzi z mojej strony, podrapał się dłonią w tył głowy, jakby chciał wygrzebać stamtąd jakąś złotą myśl, która w magiczny sposób zmusiłaby mnie do poprawy humoru.

Oczy Koloru MorzaWhere stories live. Discover now