Rozdział 19

2.3K 182 119
                                    

Kilka dni później nadeszedł moment opuszczenia przeze mnie Obozu Herosów. Nie mogę zaprzeczyć, że żal mi było opuszczać to miejsce. Od mojej pierwszej wizyty w obozie pokochałem go, obozowiczów (może nie wszystkich) oraz panującą w nim atmosferę. Można było powiedzieć, że mimo tego, iż mój pobyt w nim zawsze kończył się niemal zniszczeniem świata, to mogłem uznać go za mój drugi dom.

Z samego rana spakowałem swoje rzeczy, pożegnałem się z większością obozowiczów, a następnie razem z Annabeth udaliśmy się w stronę sosny Thalii, nieopodal której miał czekać na nas pan Chase. Ojciec Annabeth przyjechał po nią aż z San Francisco, a w drodze powrotnej miał przy okazji podrzucić mnie na Manhattan.

- Zapomniałam! - wykrzyknęła nagle Annabeth, wyprawiając moje i tak nadszarpnięte po ostatnich wydarzeniach nerwy w stan zwany zaskoczeniem.

- Co? - zapytałem, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.

- Na Styks, ale ze mnie idiotka! Zaraz wracam! - usłyszałem jej głos, a po sekundzie jej sylwetka znajdowała się już prawie na samym dole wzgórza.

Westchnąłem głęboko i oparłem się o pień sosny Thalii, kilkanaście centymetrów od Złotego Runa. 

Peleus, smok pilnujący złotej, baraniej, uzdrawiającej wełny podpełzł na brzuchu do mnie i zmusił do poklepania po jego lśniącym, trójkątnym łbie. Był ode mnie sporo większy, więc z łatwością mógłby mnie zabić jednym kłapnięciem szczęk, jednak nie obawiałem się tego. Z całego obozu toleruje tylko mnie, Will'a, kilkoro innych dzieci Apolla, córki Demeter oraz Thalię, która teraz nie jest już jednak jego mieszkanką. Annabeth długo nie mogła przeboleć, że ona nie może zbliżać się do drzewa na mniejszą odległość niż pięć metrów, aby nie została przerobiona na mięsną papkę. Cóż, nie każdy ma mój urok osobisty, prawda? Bogowie, Ann chyba zabiłaby mnie za takie spostrzeżenie.

Nie musiałem stać tam długo, ponieważ już po niecałej minucie zobaczyłem burzę jasnych włosów poruszającą się z zawrotną prędkością w moim kierunku. Zaczęło ciekawić mnie, co tak ważnego Annabeth zostawiła w obozie. Moja ciekawość osiągnęła najwyższy poziom, gdy lekko zdyszana córka Ateny wyhamowała w stosunkowo bezpiecznej odległości od Peleusa i przywołała mnie do siebie ruchem ręki.

Byłem jeszcze bardziej zaskoczony, gdy z uśmiechem wymalowanym od ucha do ucha wcisnęła mi w dłoń małe, czarne, drewniane pudełeczko.

- Co to? - zapytałem, unosząc pytająco brwi do góry i kładąc nasze bagaże na ziemi.

- Otwórz - powiedziała. Łatwo jej mówić. Gdybym miał dwie sprawne ręce, to pewnie już dobrałbym się do środka, jednak w mojej obecnej sytuacji najrozsądniej było zwrócić pakunek dziewczynie, która dwoma sprawnymi ruchami wyciągnęła z pudełka mały, złoty przedmiot.

- Od twojego ojca. Chejron kazał mi ci przekazać - dodała, podając mi mieniący się w zimowym słońcu długopis.

- Myślałem, że został zniszczony - odparłem cicho.

 Zdziwiony zdjąłem nakrętkę z Orkana, który towarzyszył mi od czasu, gdy dowiedziałem się o istnieniu świata mitologii. Po chwili zamiast tandetnego przedmiotu do pisania miałem w dłoni średniej długości obusieczny miecz, z którym nie rozstawałem się przez ostatnie kilka lat. Nie miałem pojęcia, skąd mój ojciec go wytrzasnął, ale zapewne nie było to łatwe. Doskonale przecież pamiętam, gdy Kampe zniszczyła go na moich oczach.

- Bo został. Sama tak myślałam, jednak dzisiaj rano Chejron mi go dał. Percy, czy to ważne, skąd on się wziął? Chyba najważniejsze jest to, że odzyskałeś broń? - powiedziała Annabeth, uśmiechając się szeroko.

Oczy Koloru MorzaWhere stories live. Discover now