Rozdział 4

4.1K 252 36
                                    

  - Jackson! Jak tak dalej pójdzie, to zapewniam cię, że po wakacjach będziesz powtarzał klasę! - darła się moja wychowawczyni.
Minęły dopiero trzy miesiące nauki, a w moich ocenach jak zawsze dominowały niedostateczne i dopuszczające. Był poniedziałek i na pierwszej lekcji mieliśmy godzinę wychowawczą.
- Percy, mówię do ciebie! - pani McKinley oparła ręce na ławce i nachyliła się nade mną. Słuchałem jej, ale do takich sytuacji się raczej przyzwyczaiłem. W końcu w każdej szkole nie miałem za dobrych ocen.
- A ja pani słucham - odpowiedziałem niezbyt grzecznie.
W tej szkole tak naprawdę lubił mnie tylko jeden nauczyciel. Pan Edge, który prowadził zajęcia z wychowania fizycznego.
- Czekam do piątku. Jeżeli twoje oceny, przynajmniej z matematyki, się nie poprawią, to dzwonię do rodziców - kontynuowała nauczycielka.
- Postaram się - powiedziałem udając skruchę. Nauczycielka odeszła od szkolnej ławki i usiadła za swoim biurkiem. Wróciła do poprzedniego tematu naszej lekcji. Niedługo w szkole miała się odbyć dyskoteka z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Nie miałem zamiaru iść w ten dzień do szkoły. Zamiast tego może zabiorę Brian'a do kina albo pomogę mamie w cukierni.
- Ale się na ciebie uwzięła - szepnął do mnie Matt, najlepszy uczeń w naszej klasie. McKinley posadziła mnie z nim w ławce, gdy zorientowała się jakie oceny najczęściej dostaję. Miała nadzieję, że przy nim "jakoś wyjdę na ludzi". Ale ja nie jestem człowiekiem. Wiem, Ann by mnie zabiła, gdyby dowiedziała się, że zaczynam zdanie od "ale".
- Nie pierwsza, nie ostatnia - odpowiedziałem.
- Jackson! Ile razy mam ci powtarzać! Nie rozmawiamy, gdy ja mówię - krzyknęła wyprowadzona z równowagi nauczycielka. Czasami przypomina mi Argusa, szefa ochrony w Obozie Herosów.
- Przepraszam - odpowiedziałem patrząc w stalowoszare oczy nauczycielki, która powróciła do omawiania spraw klasowych. Co chwila posyłała mi spojrzenie przypominające laser, który prześwietla mnie na wylot.
***
Westchnąłem z ulgą, gdy usłyszałem dzwonek na przerwę. Przetrwałem wychowawczą, dwie matematyki, angielski i historię. Teraz tylko W-F i mogę nareszcie opuścić budynek szkoły. Nie, żebym się specjalnie cieszył na powrót do domu, ale taka dawka liter, cyfr, dat i wyrazów to jak na mój dyslektyczny mózg za dużo. Kładłem właśnie plecak na szafce w szatni, gdy podszedł do mnie Max.
- Jak tam się ma nasz sportsmen? - zapytał. Dobrze znałem ten jego ton. Od pewnego czasu zwykle, gdy był sam, to do mnie nie podchodził, ale za jego plecami dostrzegłem Jack'a i Josch'a. Jack był szkolnym osiłkiem. Potężnie zbudowany szatyn o ciemnej karnacji był mistrzem szkoły w zapasach. Po naszym "wypadzie do knajpy" pierwszego września chodzą plotki, że panikuję na widok kieliszków. Fakt, od tamtej pory Max dokuczał mi na każdym kroku. Przestał jednak jakiś miesiąc temu, gdy zdenerwował mnie w łazience i "przez przypadek" jego szczęka spotkała się moją pięścią. Zwykle nie biję śmiertelników, ale ten zachowywał się jak Dionizos, gdy dość mocno mu się podpadnie.
- Przepraszam Max, ale chcę się przebrać. Możemy pogadać kiedy indziej? - powiedziałem obojętnie, wyjmując z plecaka worek ze strojem gimnastycznym, który składał się z białych spodenek i koszulki z logiem szkoły.
- Nie możemy - powiedział opierając się o szafkę.
- Dobra, czego chcesz? - odpowiedziałem zrezygnowany i odwróciłem się twarzą do niego.
- Wiesz, że przez twoje pojawienie się tutaj musiałem zerwać z Suzan?
- A co mnie obchodzi twoje życie uczuciowe? Chyba tyle, co zeszłoroczny śnieg - prychnąłem i spojrzałem mu w oczy. Coś mnie w nich niepokoiło. Bardzo niepokoiło.
- Nie zauważyłeś, że każda laska w szkole ślini się na twój widok? - powiedział z wyrzutem. Może parę osób mówiło mi, że mógłbym mieć każdą, ale kocham Ann. I raczej się to nie zmieni.
- Max, błagam, opanuj się. Mam dziewczynę i nie jestem typem faceta, który zalicza każdą laskę w szkole. Serio, to nie moja wina, że mam dobre geny.
A żebyś tylko wiedział jakie - dodałem w myślach.
- A może sprawimy, żeby ta śliczna buźka już nie była taka piękna? Josh, zamknij drzwi - zarządził, a ja miałem coraz gorsze przeczucia. Wzdrygnąłem się, gdy Max wyjął z kieszeni scyzoryk. Otworzył go i błysnął w świetle małym ostrzem.
- I co mi niby zrobisz? - zapytałem trochę mniej pewnie. Szlag, przeciw Jack'owi miałem marne szanse. Mogłem tylko jakoś ich przechytrzyć, ale ich było trzech, a ja jeden. Orkan i tak nie działał na śmiertelników.
- Jack, przytrzymaj go - powiedział Max, a chłopak o budowie zapaśnika podszedł do mnie, ale nie, ja się tak łatwo nie dam.
- Max, serio upadłeś tak nisko? - zapytałem cofając się o kilka kroków i krzyżując ręce na piersi. Jack próbował chwycić mnie za ramiona, jednak zdołałem mu umknąć, a przy okazji kopnąć go w łydkę. Jednak treningi w obozie na coś się przydały. Nie na darmo też czasami wstaję wcześnie z rana, żeby pobiegać po parku.
- Jack, złap go i przytrzymaj - usłyszałem głos Max'a dalej opierającego się o szafkę. Niby taki niepozorny, a jednak geniusz zemsty. Nadawałby się na syna Nemezis. Jednak powinien wiedzieć, że z herosem się nie zadziera. W to lato uczyłem się trochę walki wręcz, jednak nie byłem mistrzem w tej dziedzinie. Znacznie lepiej szła mi szermierka, biegi i pływanie. Pojąłem nawet posługiwanie się sztyletem (dzięki kochana Ann), ale cóż, śmiertelnicy to co innego.
- Skoro taki odważny to sam tu chodź. Będziesz wysługiwać się gorylem? Proszę, Max, jesteśmy prawie dorośli, a ty zachowujesz się jak rozwydrzony bachor, któremu zabiera się zabawki - dobra, może trochę przegiąłem, ale nie mogłem się powstrzymać.
- Jackson, jesteś w tej szkole od trzech miesięcy, a nie nauczyłeś się trzymać z boku?
- Ja nie umiem się trzymać z boku - kątem oka obserwowałem Jack'a stojącego z mojej prawej strony. Josh pilnował drzwi, za to Max stał dwa metry ode mnie przy szafkach. Miałem plan, chociaż trochę ryzykowny. Ale... próbowałem już tego nie raz. A Jack się bardzo od Lastryngonów nie różnił.
- No dawaj, złap mnie! - krzyknąłem w stronę Jacka i cofnąłem się w stronę Maxa. Zerkałem na jego prawą rękę trzymającą scyzoryk, która już gotowała się do oszpecenia mojej twarzy. Zbytnio się tym nie przejmowałem. W końcu, od czego jestem synem Posejdona. Podszedłem jak najbliżej Maxa i wyrwałem mu małe ostrze z dłoni. Na szczęście nic się nie spodziewał. Następnie sprowokowałem Jack'a i po chwili jego pięść (razem z nim) przeleciała nade mną z ciosem wymierzonym prostow nochala Max'a. Kucnąłem dosłownie w ostatniej chwili.
- Oj, Maxiu, Maxiu. Coś mi się wydaje, że napad trochę ci nie wyszedł - zaśmiałem się w kierunku leżącego na podłodze Max'a i przepraszającego go Jack'a.
- Spieprzaj Perseusz - warknął Max, trzymając się za krwawiący nos.
Rzuciłem scyzoryk pod nogi Josha, pozbierałem swoje rzeczy i wyszedłem z szatni. W łazience błyskawicznie przebrałem się w strój do ćwiczeń i udałem się w stronę sali gimnastycznej. Max chyba się nauczył, że ze mną się nie zadziera.
***
Wychodziłem właśnie ze szkoły, gdy usłyszałem za sobą wołanie.
- Percy! - odwróciłem się i zobaczyłem moją wychowawczynię. Niechętnie poszedłem w jej stronę.
- Tak, proszę pani? - zapytałem udając grzecznego.
McKinley stała przed drzwiami wejściowymi trzymając w dłoni dziennik klasy maturalnej. Poprawiłem plecak, który zjechał mi z lewego ramienia i przygotowałem się na kolejną rozmowę. Gdybym wiedział, że w tej szkole kładą taki nacisk na oceny, to chyba wybrałbym jednak szkołę wojskową na przedmieściach.
- Proszę za mną. Musimy poważnie porozmawiać - to nie znaczyło nic dobrego. Chcąc nie chcąc poszedłem za nauczycielką. Zaprowadziła mnie do najgorszego z możliwych miejsc. Do gabinetu dyrektora. Gdy kazała mi wejść otworzyłem bez pukania drzwi. Gabinet był wielkości sporej sali lekcyjnej, ale wydawał się niewielki za sprawą wielkiej gabloty z pucharami zakrywającej prawie całą ścianę. Z sufitu zwisał przyprawiający mnie o dreszcze żyrandol w kształcie burzowej chmury, z której sypią się błyskawice. Zobaczyłem Max'a, Jack'a i Josh'a siedzącego na krzesłach oraz pana Brown'a za biurkiem. Przeczuwałem kłopoty.
- Po pierwsze się puka, a po drugie proszę siadać, panie Jackson - powiedział do mnie dyrektor i wskazał krzesło, na którym usiadłem. Położyłem plecak na podłodze i nerwowo wodziłem wzrokiem od Brown'a do uśmiechającego się głupio Max'a.
- Pan River zgłosił mi, że podczas przerwy pomiędzy trzecią a czwartą lekcją doszło do niemiłego incydentu w szatni. Przyznajesz się do winy, Percy? - usłyszałem głos dyrektora. Rzadko nazywał mnie po imieniu. Zazwyczaj mówił do mnie Jackson.
- Nie mam do czego się przyznawać - powiedziałem lekko.
- Pobił mnie i groził, że jeżeli coś powiem, to mnie zabije - zaczął żalić się Max. Dyrektor skinął do niego głową, a mój "kolega" zaczął opowiadać zdarzenie w szatni.
- Spokojnie się przebierałem, gdy ten psychol podszedł do mnie i uderzył mnie w twarz. Całe szczęście, że po chwili przyszli do mnie Jack i Josh, bo nie wiem co by się ze mną stało.
- Panie Jackson? - powiedział dyrektor wlepiając we mnie wzrok.
- Max kłamie. Przebierałem się w szatni, a ten tu obecny kryminalista zaczął grozić mi scyzorykiem. Jack miał mnie przytrzymać i dać mu okazję do oszpecenia mojej twarzy. Za to Josh pilnował drzwi, aby nikt nie wszedł - powiedziałem prawdę, ale przez te trzy miesiące przyzwyczaiłem się, że nauczyciele częściej wierzą swoim pupilkom niż mi. Cóż, takie życie.
- A jak wytłumaczysz w takim razie to, że pan River ma teraz podbite oko? - zapytał Brown.
- Samoobrona. A tak naprawdę, to ja go nie dotknąłem. Jack chciał dopaść mnie, ale trafił w swojego szefa - prychnąłem i popatrzyłem wyzywająco na Max'a.
- On kłamie proszę pana. Przecież pan go zna profesorze - powiedział koleś z podbitym okiem siedzący dwa metry ode mnie.
- Jutro oboje przychodzicie do szkoły z rodzicami - zarządził dyrektor. No świetnie. Ciekawe jak zareaguje mama. Ale jeżeli jej wszystko wyjaśnię, to powinno być okay...
- A jeżeli moja mama nie będzie miała czasu? - próbowałem się ratować. Może da się go ubłagać, żebyśmy załatwili to między sobą.
- To zapraszam ojczyma - chyba lekko zbladłem na twarzy. Dobra, chyba wybieram pierwszą opcję.
- Dobrze, mogę już iść? - zapytałem podnosząc plecak, który wcześniej rzuciłem na podłogę. Kątem oka zauważyłem, że Max zarzuca nogę na nogę i wysyła w moim kierunku kpiące spojrzenie. Jeszcze chwila i podejdę do niego, żeby rozerwać gnojka na strzępy.
- Oczywiście. Jutro masz przyjść z mamą albo ojczymem. Na dzisiaj koniec, ale znając ciebie, Percy, to radziłbym ci się trochę pohamować.

***
Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Zdjąłem kurtkę i powiesiłem ją na wieszak. W domu było gorąco, więc bluzę rzuciłem na krzesło. Sądząc po ciszy panującej w mieszkaniu Gabe'a w nim nie było.
- Wróciłem! - krzyknąłem stawiając buty pod ścianą. Moja rodzicielka nie lubiła, jak chodziłem w nich po domu. Nikt mi nie odpowiedział, co wydało mi się dziwne. Mama powinna wrócić już z Brian'em do domu. Może poszli się przejść? Przekroczyłem próg kuchni i poczułem, że serce mi stanęło. Zobaczyłem kobietę leżącą na podłodze. Obok niej znajdowało się puste opakowanie po jakiś lekach. Tą osobą była moja mama. Jak najszybciej odbiegłem do niej i padłem na kolana. Trzęsącymi się rękoma próbowałem ją obudzić. Bezskutecznie. Wiedziałem, że nie mogę wpaść w panikę. Mój mózg nie nadążał za moimi myślami, które pędziły z prędkością stu kilometrów na godzinę.
- Błagam, błagam, nie umieraj - szepnąłem wyciągając z kieszeni telefon i wybierając numer pogotowia.
- Upper East Side 5/4... n..nie wiem, chyba samo...bójstwo...Percy...Jackson. Co?! Nie, oddycha - trochę się jąkając powiedziałem facetowi na linii co, gdzie i jak. Rzuciłem telefon na stół i położyłem głowę mamy na swoich kolanach. To były chyba jedne z najgorszych chwil w moim życiu. Nie wiedziałem co robić. Miałem ochotę zacząć szlochać i walić głową w ścianę, ale wiedziałem, że nie mogę. Przez głowę przelatywało mi miliony myśli na sekundę. Nie rozumiałem, nie chciałem rozumieć, dlaczego to zrobiła. Powtarzałem sobie tylko, że wszystko będzie dobrze. Ale jakoś nie umiem okłamywać samego siebie.
Po dziesięciu minutach usłyszałem trzask otwieranych drzwi i do kuchni wbiegli ubrani w czerwone kurtki ratownicy. Poczułem, że ktoś chwyta mnie za ramiona i pozwoliłem się odprowadzić od mamy, którą teraz dwóch kolesi przenosiło na nosze.
- Cholera, przedawkowała przeciwbólowe - powiedziała kobieta, której wcześniej nie zauważyłem. Podała białe pudełeczko leżące na stole jednemu z lekarzy i podeszła do mnie.
- Opowiedz co się stało.
Oparłem się plecami o ścianę i usiadłem na podłodze. Cały się trzęsłem, a mój głos łamał się wbrew mojej woli.
- Leżała... na podłodze... jakby umarła. Nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego to zrobiła - powiedziałem, gdy kobieta kucnęła obok mnie.
- Emma! Musimy jechać! - krzyknął jeden z mężczyzn.
- Przecież nie możemy zostawić chłopaka samego! - odkrzyknęła.
- Nie może z nami jechać! Niech idzie do sąsiadki czy coś - odpowiedział jej niski blondyn gorączkowo szukający czegoś w torbie.
- Szpital na 23 Alei - usłyszałem i kobieta o imieniu Emma zniknęła za drzwiami.
Ręce nadal mi się trzęsły, gdy wkładałem klucz do zamka w drzwiach. Wybiegłem za ratownikami na dwór i zobaczyłem, jak wkładają nosze do karetki. Na klatce schodowej zebrał się mały tłum w postaci naszych sąsiadów. Po chwili karetka z wyjącym alarmem odjechała spod kamienicy. Oparłem się plecami o ścianę i mocniej otuliłem się bluzą. Było jakieś minus dziesięć stopni i zaczynał sypać śnieg, a ja nie zdążyłem nawet się ubrać. Wsunąłem tylko adidasy na nogi i chwyciłem bluzę z krzesła. Musiałem koniecznie zabrać Brian'a z przedszkola, załatwić sobie transport do szpitala i co najgorsze powiadomić Gabe'a.
- Percy, co się stało? - usłyszałem obok głos mojego sąsiada Rick'a. Miał około czterdziestu lat i był właścicielem kafejki przy Central Parku. W sumie to nawet go lubiłem.
- Yyy... nie wiem, mama leżała na podłodze nieprzytomna - powiedziałem. Była to prawda. A przecież nie będę rozpowiadał wszystkim, że Sally Jackson, moja rodzicielka nałykała się tabletek i chciała się zabić.
- Twój ojczym wie? - zapytał kładąc mi rękę na ramieniu. W jego spojrzeniu widać było zmartwienie.
- Jeszcze nie - odpowiedziałem chłodno.
- Zadzwoń do niego. Jak chcesz to podrzucę cię do szpitala. Gdzie Brian?
- Mógłby pan? I muszę zabrać brata z przedszkola.
- Jasne.
Poszedłem za nim do jego samochodu. Ciemnoniebieski mercedes stał zaparkowany kilka metrów dalej. Rick wyciągnął kluczyki i wskazał mi miejsce z przodu. Po kilku minutach dotarliśmy pod przedszkole Brian'a.
- Pójdziesz sam? - zapytał mnie mój sąsiad.
- Zaraz wracam - powiedziałem cicho i wyszedłem z samochodu. Gdy otworzyłem drzwi natychmiast dopadła mnie pani Greengras.
- Czy wy myślicie, że ja tu będę siedzieć do nocy? Jak... Coś się stało? - zmieniła ton głosu, gdy dokładniej mi się przyjrzała. Chyba nie miałem zbyt wesołego wyrazu twarzy. Wziąłem głęboki oddech i nachylając się do kobiety wyszeptałem
- Mama jest w szpitalu. Sąsiad nas podwiezie.
- O Boże... a cóż to się stało? - dopytywała się.
- Nie wiem dokładnie. Przepraszam, mogę już wziąć brata? Trochę się śpieszę - powiedziałem nerwowo.
- Tak tak, oczywiście - odpowiedziała i znikła za drzwiami. Po chwili przyprowadziła Brian'a do szatni. Jak najdelikatniej opowiedziałem mu sytuację i pomogłem się ubrać. Chwilę potem siedział u mnie na kolanach w samochodzie Rick'a, który jak najszybciej sunął przez zatłoczone ulice Manhattanu. Wyciągnąłem z kieszeni telefon i niechętnie wybrałem numer ojczyma. Po trwających nieskończenie długo czterech sygnałach odebrał.
- Czego? - usłyszałem głos śmierdziela.
- Mamę zabrała karetka. Jest w szpitalu na 23 Alei - starałem się brzmieć stanowczo, aby przed ojczymem nie wypaść na mazgaja.
- Co?
- Karetka. Taki biały samochód ze światłami, który wozi chorych ludzi do szpitala.
- Wiem gówniarzu co to jest karetka.
- Przyjedź - rzuciłem szybko i się rozłączyłem. Nie miałem ochoty dłużej z nim gadać. Poczułem, że Brian coraz uporczywiej bawi się sznurkiem od mojej bluzy. Objąłem go ramionami i przycisnąłem do piersi. Mały nie protestował.
- A co jak mama umrze? - zapytał cicho. Rick odwrócił się w naszą stronę i z troską spoglądał na mnie i mojego brata. Nie miałem pojęcia czy domyślił się, że nie powiedziałem mu prawdy.
- Wszystko będzie dobrze - wyszeptałem bratu do ucha i jedną ręką poprawiłem mu czapkę, która trochę zjechała mu na prawą stronę. Czasami młody mnie zadziwia. Gdy Gabe popchnie mnie na podłogę, to potrafi płakać przez całą noc, a gdy jego mama trafia do szpitala to nawet łzy nie uroni. Po chwili dojechaliśmy na miejsce.
- Dziękuję za podwiezienie - powiedziałem otwierając drzwi samochodu i stawiając brata na ziemi.
- Wszystko będzie dobrze - Rick posłał mi kolejne współczujące spojrzenie i uścisnął dłoń.
- Mam nadzieję - odpowiedziałem i zatrzasnąłem drzwi. Potem razem z Brian'em szybko ruszyliśmy w stronę wejścia do szpitala. Martwiłem się. Bardzo się martwiłem. Ale musiałem jakoś się trzymać.
***
W poczekalni było pełno ludzi. Kazałem Brian'owi zaczekać na mnie na krześle pod ścianą i nigdzie się nie ruszać, a sam podszedłem do rejestracji zapytać o mamę. Ku goryczy innych osób czekających w kolejce przepchnąłem się do pielęgniarki stojącej za wysokim biurkiem.
- Yhm... przepraszam. Niedawno przywieźli tutaj kobietę. Sally Jackson - powiedziałem.
- Ah... tak, próba samobójcza. Pan jest kimś z rodziny? - obojętny ton jej głosu przyprawił mnie o dreszcze.
- Tak, jestem synem - odpowiedziałem. Pielęgniarka prześwietliła mnie wzrokiem i odłożyła trzymany w ręce długopis.
- Twoja mama jest na OIOM-ie. Nie można tam wchodzić, ale powiadomię lekarzy, że pan przyszedł - powiedziała już trochę mniej obojętnie.
- A gdzie to jest? - zapytałem. Pewnie trafiłbym bez niej, ale przeczytanie tabliczek informacyjnych zajęłoby mi godzinę.
- Korytarzem prosto i na prawo. Ale możesz najwyżej posiedzieć na korytarzu - oznajmiła i zaczęła pisać coś na kartce.
- Dziękuję - powiedziałem i oddaliłem się od rejestracji w kierunku Brian'a. Mały siedział na krześle z nogami podkulonymi pod brodę. Pielęgniarka za biurkiem mówiła coś do telefonu co chwilę łypiąc na mnie wzrokiem.
- Chodź - złapałem brata za rękę i lekko pociągnąłem. Nie chciał się ruszyć z krzesła. Nie miałem ochoty się z nim sprzeczać, więc wziąłem go na ręce i poszedłem w kierunku wskazanym mi przez pielęgniarkę. Nie byłem w tym szpitalu od... prawie roku. Wspomnienia wróciły, a Brian chyba jeszcze bardziej posmutniał. Po kilku minutach odnalazłem drzwi z napisem OIOM, tak mi się zdaje.
- Percy, gorąco mi - usłyszałem głos brata. Rzeczywiście, nadal miał na sobie zimową kurtkę i czapkę. Pomogłem mu się rozebrać, a jego rzeczy położyłem na krześle. Kazałem mu zaczekać na mnie i pchnąłem drzwi. Znalazłem się w dobrze mi znanym długim korytarzu z przyprawiającymi o dreszcze czystobiałymi ścianami. Po obu jego stronach znajdowały się sale szpitalne.
- Tu nie wolno wchodzić, proszę stąd wyjść - usłyszałem damski głos. Młoda pielęgniarka w różowym fartuchu stanęła przede mną usiłując wygonić mnie z korytarza.
- Utrudnia pan pracę personelu - powiedziała, gdy wyszedłem już za drzwi. Zanim jednak zamknęła mi je przed nosem zapytałem
- Przywieziono tu moją mamę, może mi pani coś powiedzieć?
- Kiedy dokładnie? - zamknęła drzwi i stanęła przede mną.
- Niedawno. Sally Jackson, Upper East Side, nałykała się jakichś tabletek. Musi pani coś wiedzieć - mój głos stał się cichy, nie mogłem opanować drżenia rąk i do tego czułem, że wszystko, co się stało zaczyna do mnie docierać.
- Pan jest kimś z rodziny? - myślałem, że mnie rozniesie. Chyba logiczne, że jeżeli przywieziono tu moją MAMĘ, to ja jestem jej SYNEM.
- Tak, to moja mama - wysiliłem się na łagodny ton głosu.
- Nie mogę zbyt wiele na razie powiedzieć. Lekarze ratują jej życie. Przepraszam, mam innych pacjentów. Porozmawiam z lekarzami i ktoś na pewno do ciebie wyjdzie. Trzeba czekać - powiedziała i znikła za drzwiami. Opadłem na krzesło obok Brian'a.
- Wszystko będzie dobrze? - zapytał cicho Brian, sadowiąc mi się na kolanach. Oparłem policzek na jego włosach i objąłem go ramieniem.
- Tak, nie martw się - wyszeptałem mu do ucha. Samotna łza kapnęła mi z oka. Dawno nie płakałem. Z reguły staram się być twardy. Podczas gdy Brian zasypiał w moich ramionach do głowy przychodziły mi coraz czarniejsze myśli. Z trudem je odgoniłem, a pozostała tylko jedna. Trzeba czekać.  

OoOoOoOoOoOoOoO

Okay, dziękuję za wiele miłych komentarzy :D Naprawdę, znacznie poprawiają one humor. Mam nadzieję, że ten rozdział również się Wam spodobał. Jeżeli tak - zachęcam do zostawiania komentarzy, głosów oraz dodawania opowiadania do listy lektur!

Oczy Koloru MorzaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz