Rozdział 26

2.5K 174 78
                                    

Z perspektywy Emili Rose

"I hope you know, I hope you know

That this has nothing to do with you..."*

Dźwięki radia wypełniały kuchnię i idealnie komponowały się ze skwierczącą na patelni jajecznicą oraz moim niezbyt profesjonalnym nuceniem pod nosem. Ruchem biodra, które przeszło już niejedną operację, zamaszyście zamknęłam szufladę, z której chwilę temu wyjęłam solniczkę. Nie, nie bałam się kolejnego złamania. W końcu raz się żyje, prawda? Nie warto przejmować się takimi błahostkami.

Właśnie za takie chwile kochałam życie. Mąż przebywa już na tamtym świecie od kilku ładnych lat, a dzieci, którymi mogłabym się zajmować, też nie miałam. Samotność nie jest łatwa, o nie. Miałam jednak to szczęście, że moi sąsiedzi są życzliwi. Chłopaków mieszkających nade mną byłam skłonna uznać nawet za swoje wnuki.

Przechyliłam patelnię, tym samym zrzucając skwierczącą jajecznicę na okrągły, malowany w róże czerwony talerz. Cholesterol? Kto by się tym przejmował. Nie miałam zamiaru umrzeć samotnie w mieszkaniu, jedząc tylko warzywa. W końcu muszę mieć jakąś przyjemność, prawda?

Przez głowę przemknęła mi myśl, czy nie zaprosić chłopaków na obiad. Wątpię, czy po śmierci Sally wzięli się już w garść, a nie mogłam zostawić ich na pastwę losu. Ktoś musi mieć na nich oko, a w szczególności na Percy'ego.

Na początku nie byłam zachwycona wieścią, że moim zadaniem na zasłużonej emeryturze będzie doglądanie dzieci, jednakże po kilku latach znajomości z nimi zaczęłam pałać do nich sympatią. Przestałam robić to z przymusu. Do dziś z uśmiechem na ustach wspominam czasy, gdy Sally zostawiała u mnie kilkuletniego wówczas Percy'ego, a sama biegła do pracy na dwa etaty.

Mały z wiekiem zaczął coraz bardziej przypominać swojego ojca. Te same bystre, zielone, szczere oczy, kruczoczarne włosy i uroczy uśmiech, za którym mimo woli tęskniłam. Może był od niego nieco mniej pewny siebie i mniej arogancki, jednakże nie dziwiłam się, że okoliczne panny chichoczą, gdy przechodzą obok naszej kamienicy. Wiedziałam, że jest inteligentny, moje zdanie jednak nie miało zbyt wiele do znaczenia, ponieważ większość mieszkańców naszej ulicy miała o nim odrębne zdanie. Półgłówek, chuligan, niewyżyty młokos - takie określenia najczęściej słyszałam pod jego adresem. Cóż jednak innego mogli sądzić ludzie, którzy nie znali nawet procenta prawdy?

Z cichym westchnieniem opadłam na kuchenne krzesło. Dlaczego ludzie znający kogoś tylko z widzenia mają czelność go oceniać? Sama też byłam obiektem wielu bezpodstawnych plotek. Jak mogłam jednak wytłumaczyć ludziom, że mój ukochany syn wcale nie zmarł poprzez niedopatrzenie? Nikt nie mógł jednak wiedzieć, co tak naprawdę się wydarzyło. Może tak jest lepiej. Przecież nikt by mi nie uwierzył w to, w co sama ledwie zdołałam uwierzyć.

Potrząsnęłam energicznie głową i starając się nie zwracać uwagi na ból i sztywność w karku, wyrzuciłam wspomnienia z głowy. Przynajmniej na chwilę.

Wtem do moich wspomaganych aparatem słuchowym uszu dobiegło pukanie do drzwi, chociaż w tej sytuacji bardziej pasowałoby określenie "nieokrzesane walenie". Ktoś niczym neandertalczyk dobijał się do mojego mieszkania. Zaalarmowana i zaniepokojona boleśnie odczułam efekt moich wygibasów przy kuchence i przeklinając wysłużone biodra, ruszyłam ku drzwiom.

Uchylając je lekko, odskoczyłam zaskoczona, widząc wbiegającego do środka, zapłakanego, szlochającego spazmatycznie i tulącego się do mojej spódnicy Briana, syna Sally i jej męża, Gabe'a.

Moje serce zaczęło wybijać niespokojny rytm, jakby tabletki na ciśnienie nagle przestały działać. Musiało stać się coś poważnego, ten dzieciak nie płakał z byle powodu, chociaż w jego krótkim życiu było ich mnóstwo.

Oczy Koloru MorzaWhere stories live. Discover now