Rozdział 23

2.2K 172 100
                                    

Gdy tylko samochód mojej nauczycielki stanął na parkingu w pobliżu szpitala, wyskoczyłem z niego w błyskawicznym tempie, co spotkało się z głośnym sprzeciwem Briana, który został przeze mnie posadzony na siedzeniu.

- Percy, zaczekaj - usłyszałem głos McKinley, która wysiadła za mną i przyglądając mi się z odległości kilku kroków, chowała klucze z brelokiem w kształcie Empire State Building do kieszeni. Gdyby tylko wiedziała, że w rzeczywistości ten budynek jest tylko wejściem na Olimp... Chociaż to nawet lepiej, że tego nie wie.

- Naprawdę dziękuję pani za podwiezienie, ale nie musi pani marnować swojego czasu - odparłem, starając się brzmieć grzecznie, ale zapewne marnie mi się to udało.

Mój młodszy brat podbiegł do mnie, chwytając moją dłoń, którą zacisnąłem na jego delikatnych palcach. Dopiero teraz poczułem ulgę z powodu, że jednak uparł się jechać ze mną. Przynajmniej nie będę sam jak palec czekać na korytarzu, a mały może, choć na chwilę odciągnie moje myśli od zamartwiania się o mamę. Jednak w tym momencie nie mogłem o niczym innym myśleć.

Nauczycielka podeszła do mnie, a jej obcasy zaczęły charakterystycznie stukać. Podeszła do mnie i powstrzymując mnie od odmaszerowania w stronę wejścia do szpitala, położyła mi dłoń na ramieniu.

- Przecież nie zostawię cię tu samego. Chodź, twojej mamie na pewno nie stało się nic poważnego - powiedziała bez przekonania.

Uśmiechnąłem się do niej blado, po czym mocniej zaciskając palce na ręce brata, skierowałem się wraz z nauczycielką w kierunku wejścia.

Już po kilku sekundach pobytu w izbie przyjęć zaczęło mnie skręcać w żołądku. Wspominałem już o tym kilkadziesiąt razy, ale dla pewności powtórzę jeszcze raz. Nienawidzę szpitali. Jak tylko znajdę się wśród tych przerażająco białych ścian cała energia i chęć do życia zdaje się uciekać ze mnie, aż w końcu zostaje ze mnie kłębek nieszczęść. Dobra, może trochę przesadzam, ale to nie zmienia faktu, że nie lubię szpitali.

- Przepraszam, przywieziono tu... - zagadnąłem starszą pielęgniarkę stojącą przy rejestracji, ale tak jedynie kazała mi poczekać i nie odrywając wzroku od trzymanej w dłoni kartki papieru, kontynuowała śledzenie wzrokiem niezliczonych szeregów liter wydrukowanych na niej.

- Może mi pani powiedzieć... - spróbowałem po raz drugi.

- Chwila - odparła oschle około pięćdziesięcioletnia szatynka, nawet nie racząc na mnie spojrzeć. Zacisnąłem palce na kontuarze, wziąłem głęboki wdech i zmroziłem ją wzrokiem. Stara prukwa.

Kobieta jakby poczuła na sobie moje spojrzenie, ponieważ podniosła nos spod kartki i uważnie otaksowała mnie wzrokiem. Nic nie mówiąc czekałem cierpliwie, gdy dyżurująca pielęgniarka szukała czegoś w stercie dokumentów leżących przed nią. Kiedy zdawało się, że znalazła to, czego szukała, ponownie uważnie mi się przyjrzała i wymamrotała niemal niewyraźnie

- Sala numer sto dwa. Korytarzem prosto i w lewo.

Nie kwapiłem się nawet, żeby podziękować, ponieważ kobieta ponownie utkwiła wzrok w zadrukowanej stronie. Z Brianem u boku i panią McKinley dreptającą kilka kroków za mną udałem się we wskazanym przez nią kierunku.

Gdy już odnalazłem wskazaną przez nią salę sto dwa, stanąłem przed jej drzwiami z zamiarem otworzenia ich i wejścia do środka. Jednak zanim zdążyłem chociażby chwycić za klamkę, drzwi otworzyły się same, a mianowicie otworzył je wychodzący na korytarz mężczyzna w białym kitlu. Od razu rozpoznałem doktora Prince, który leczy moją mamę.

- Dzień dobry, co... - zagadnąłem pośpiesznie, jednak lekarz przerwał mi w połowie zdania.

- Dobrze, że jesteś. Musimy porozmawiać, chodźmy do mojego gabinetu - powiedział Prince. Nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek przechodzili na "ty", ale jeżeli zwracał się do mnie w ten sposób... nie, to nie było normalne.

Oczy Koloru MorzaWhere stories live. Discover now