Rozdział 28

2.7K 169 123
                                    

  Z perspektywy Annabeth

- Tak, tato. Nic mi nie jest, załatwiam sprawy na Olimpie - powtórzyłam chyba po raz setny, jednakże twarz mojego taty przyglądająca mi się przez zwierciadło bogini Iris nadal była zmartwiona.

- Annabeth, rozumiem, że pełnisz ważną funkcję, ale czy mogłabyś na przyszłość informować mnie, gdy znikniesz nie wiadomo gdzie na całą noc? - zapytał z wyrzutem, patrząc się na mnie karcąco.

Nie powiedziałam mu o Percym. Sama nie wiem dlaczego. Może zbyt obawiałam się jego opiekuńczości? Byłby gotów jeszcze przyjechać do Nowego Jorku. W końcu nazywał Glona „swoim zięciem", a miano członka rodziny do czegoś zobowiązuje.

- Muszę kończyć. Kocham cię. Pozdrów Louis i dzieciaki - rzuciłam, przerywając połączenie i z powrotem rzucając się plecami na rozwaloną pościel mojego łóżka.

Od kilku godzin jestem w Obozie. Asklepios niemal siłą wyprowadził mnie z sali, w której leżał Percy i pod pretekstem tego, że nieprzytomny raczej nie jest dla mnie interesującym towarzystwem, kazał dla syna Hadesa zabrać mnie z Olimpu. Z Olimpu, który sama projektowałam. Gdzie ta sprawiedliwość? W tyłku Zeusa. Zawsze powtarzał, że ma ją w czterech literach i jakoś nikt mu nie uwierzył, że miał na myśli mózg.

Siedziałam teraz w domku Ateny, bezmyślnie gapiąc się na zawieszoną na ścianie mapę Nowego Jorku. Łzy płynące spod moich powiek zdążyły już wyschnąć, tak samo, jak zmoczona nimi koszulka Marcusa, mojego starszego brata. Cóż, pocieszać on raczej nie umie, więc byłam mu wdzięczna, że milczał przez cały czas, gdy gadałam od rzeczy.

Manhattan, Upper East Side. Mogłabym przysiąc, że mój wzrok wypalił dziurę w miejscu, które ta dzielnica zajmowała na szczegółowej mapie. Dzielnica, w której całe swoje popaprane życie spędził Glonomóżdżek.

Złożyłam sobie w duchu obietnicę, że dowiem się prawdy o Percym. Nie wypowiadałam jej na głos, bo obietnice ujawnione przed wszystkimi trudniej dotrzymać. Za to te pozostawione samemu sobie trzymamy głęboko w sercu i spełnienie ich jest dla nas ważniejsze niż jedzenie czy picie. W tej chwili liczył się tylko ten roztrzepany brunet, którego pomimo jego idiotycznych wybryków kochałam. Liczyła się też prawda. Prawda, którą postanowiłam za wszelką cenę ujawnić.

***

- Clarisse! - krzyknęłam, biegnąc jak opętana w kierunku areny treningowej, na której córka Aresa przed chwilą rozgromiła armię dzieciaków Hermesa, którzy podnosili się teraz obolali i rozcierali sobie bolące miejsca. Kątem oka zauważyłam, że jeden z niedawno przybyłych do obozu nieuznanych jeszcze dziesięciolatków kuleje na prawą nogę.

- Clarisse - powtórzyłam nieco ciszej, jednak dziewczyna nadal nie reagowała na moje słowa.

Szatynka bez słowa wsunęła miecz za pasek i zabrawszy swoją torbę, ruszyła w kierunku wyjścia. Chejron zabronił jej kilka miesięcy temu trenować na arenie z elektryczną włócznią, ponieważ trenujący z nią nowicjusze często trafiali do szpitala z licznymi obrażeniami spowodowanymi właśnie tą bronią. Nie dziwiłam się temu. Ja też nieraz oberwałam, a po tym, jak rok temu Percy trafiony przez nią prądem przeleciał kilkanaście metrów i dostał wstrząsu mózgu, uderzając głową o ziemię, wolałam trzymać się od tego zaostrzonego kijka z daleka.

- Clarisse - bardziej warknęłam, niż powiedziałam, chwytając przy tym córkę Aresa za ramię.

- Nie mam teraz czasu, mam trening łuczniczy - odparowała, nawet się na mnie nie oglądając.

Przystanęłam lekko zdenerwowana i opierając dłonie na biodrach, starałam się przybrać zdecydowaną pozę. Po mojej twarzy nie było widać śladu tego, że płakałam, także mogłam najspokojniej w świecie pokazać się jej w pełnej krasie. Niby była moją najbliższą znajomą z obozu, a od czasu ostatniej misji niemal zostałyśmy przyjaciółkami, jednakże jej zachowanie niekiedy było nie do zniesienia.

Oczy Koloru MorzaWhere stories live. Discover now