Epilog

2.9K 171 187
                                    

Z perspektywy Briana

Dziesięć lat później...

Powoli czuję strużkę potu spływającą mi po karku. Do nozdrzy dostają mi się duszące drobinki piasku, a mój oddech zdaje się ostatnimi podrygami do życia moich płuc. Serce niemalże wyskakuje mi z piersi. Mam niezbyt przyjemne wrażenie, że ręka, w której trzymam miecz, niedługo nie będzie w stanie go utrzymać. Wiem, że napastnik jest zbyt silny, a mi nie uda się go pokonać, a co chociażby powstrzymać przed zadaniem mi śmiertelnego ciosu. Przełykając suchym gardłem zdawałoby się ostatnią porcję śliny w moim szesnastoletnim życiu, wypowiadam dwa słowa, przez które mam nadzieję na to, że opuszczę miejsce walki żywy.

– Poddaję się – wychrząkuję lekko zduszonym głosem, nadal starając się odepchnąć resztkami sił nacierającą na moją szyję klingę miecza. Jednak mój oprawca nie ma jednak zamiaru dać mi odetchnąć. Szczerzy się jedynie z wyższością w moim kierunku, na co ja niestety nie jestem w stanie odpowiedzieć tym samym. Mam dość.

– Zejdź ze mnie idioto – warczę ostatkiem sił z wściekłością, patrząc się wzrokiem ducha zamordowanego szczeniaka na starszego ode mnie o rok syna Demeter, który przed chwilą pokonał mnie na arenie. Nie, pokonał to za mało. Zmiażdżył byłoby lepszym określeniem.

Jerome Radish parska mi nad uchem i zgrabnie niczym pantera skocze na równe nogi, uwalniając tym samym moją klatkę piersiową od gniotącego ją ciężaru. Unoszę się na łokciach i z trudem przełykam utkwioną za moim językiem ślinę. Wiedziałem, że to tak się skończy. Niepotrzebnie dałem się namówić temu pobudzonemu przez ADHD szatynowi na trening. Doskonale mogłem przecież się domyślić, że z moimi wątłymi ramionami nie dam rady pokonać osiemdziesięciu kilo żywych mięśni. Jakim cudem ten odżywiający się jedynie warzywami weganin mógł osiągnąć taką formę?

– Wstawaj, Oazo Spokoju – mówi z uśmiechem w moim kierunku, jednak mi już nie jest tak przyjemnie. Mam wrażenie, że za chwilę będę wypluwać piasek ustami.

– Szkoda, że ty nie jesteś Oazą Wyrozumiałości. To miał być zwykły trening, a nie zabójczy atak rzodkiewki* – parskam w jego stronę, powoli próbując wstać z ziemi. Wszystko boli mnie tak, jakbym próbował przebiec maraton z przeszkodami, a nasza cała walka nie trwała więcej niż pięć minut.

– Wstawaj stary. Musimy się wreszcie za ciebie wziąć. Jak tak dalej pójdzie, to nawet podmuch wiatru cię pokona, a jego nie zestrzelisz z łuku – Jerome ględzi mi nad uchem, chwytając za rękę i pomagając podnieść się na nogi.

Pomijając swoją nadmierną gadatliwość i zbyt okazałą pewność siebie, brązowooki syn Demeter jest znakomitym przyjacielem. Odkąd w wieku jedenastu lat przybył do obozu, wziął sobie za cel ochrony na pozór cichego i wątłego szatyna, jakim byłem ja. Dlaczego na pozór? Podobno, gdy byłem młodszy, miałem wręcz niesporzone pokłady energii i głupkowatych pomysłów. Percy kiedyś mi mówił, że po tym, jak ojciec mnie uznał, mój temperament nieco ostygł, a ja coraz mniej zacząłem przypominać ekscentrycznego malucha.

– Nie urodziłem się z mieczem w ręce, przykro mi – wywracam oczami na uwagę przyjaciela.

Faktycznie, walka z ostrzem nie była moją mocną stroną. Nawet pomimo tego, że mój brat był najlepszym szermierzem ostatnich obozowych lat, to ja zdecydowanie wolałem załatwić wroga z odległości, jednym celnym strzałem z broni. Nie dorównuję wprawdzie elicie strzeleckiej z domku Apolla, ale nie mam z tego powodu jakichś kompleksów. Nie każdy bowiem wie, że nawet pozornie spokojny syn pomniejszego boga może wyrządzić w swoim otoczeniu niemałe szkody. Powierzchowne cechy nigdy nie pokażą nam tego, co mamy w środku.

Oczy Koloru MorzaWhere stories live. Discover now