Rozdział 25

2.5K 169 175
                                    

Od pogrzebu minął dokładnie tydzień, a z dnia na dzień czułem się coraz gorzej. Dopadła mnie iście szatańska chandra, a na dokładkę pomimo ładnej pogody i przyjemnego ciepła za oknem dopadło mnie przeziębienie. Tak, herosi też chorują. Niestety, dzieci bogów nie mają Asklepiosa i Apolla na zawołanie, muszą radzić sobie z lekami ze zwykłych "śmiertelnych" aptek. Nektar i ambrozja tutaj niestety niewiele pomagają.

Jedna rzecz jednak sprawiała, że mimowolnie się uśmiechałem. Mianowicie Gabe zaczął się mnie bać. Tak, po wielu latach jego panoszenia się w mieszkaniu i rozstawianiu wszystkich po kątach, od razu po powrocie do domu schodził mi z drogi jak zbity pies. Cóż, podobała mi się taka zamiana ról. Mogę powiedzieć nawet więcej, miałem z tego taką satysfakcję, jak wtedy, gdy podczas bitwy o sztandar pokonałem drużynę Clarisse.

Postanowiłem, że od teraz dbam tylko o siebie i Briana. Zero gotowania obiadków dla śmierdziela, brak prasowania i prania jego ubrań, ze swoimi zakupami też musi robie radzić sam. Ja i tak miałem szczęście, że w sklepie za żadne skarby nie sprzedaliby mi alkoholu. Może i wyglądałem na trochę starszego, niż jestem, ale za dwudziestojednolatka nikt by mnie nie wziął.

Cóż, jedynym wynikiem mojego buntu jest to, że od tygodnia chodzi w tych samych, brudnych ciuchach oraz żywi się głównie kebabami z przyulicznych budek. Dziwne jest to, że nie protestuje. Może boi się, że drugi raz dostanie w mordę? Nie chciałem wnikać w powody jego zachowania, wolałem cieszyć się z ich efektów.

Nie wiedziałem jeszcze, co zrobię w wakacje. Nie mogłem zostawić tu Briana, to fakt. Do obozu też go nie wezmę, a uczynność pani Rose wykorzystałem już w nadmiarze. Mam jeszcze prawie dwa miesiące, więc być może coś wymyślę, chociaż w moim tempie, to powinienem zdążyć mniej więcej do Nowego Roku.

Wspaniale jest mieć wszystko na swojej głowie, prawda?

Jak ja kocham sarkazm.

***

Siedziałem właśnie na fotelu w salonie, szczelnie opatulony kocem. Leki z apteki na niewiele mi pomogły, ponieważ gorączka utrzymywała mi się nieprzerwanie od samego rana, czyli jakieś dziesięć godzin. Czułem się fatalnie, a przeziębiony od czasu pogrzebu mamy Brian, też dawał mi się we znaki.

Mały zasnął przed chwilą zmęczony kaszlem i katarem, więc jak skorzystałem z okazji i postanowiłem także odpocząć od tego wszystkiego. Zdałem sobie sprawę, że zapewne nie uda mi się zasnąć, więc po prostu oparłem wygodnie głowę na oparciu, zamknąłem oczy i spróbowałem wyłączyć myślenie, co jak dotąd marnie mi szło. Wbrew pozorom, mój mózg chyba jednak ma jakieś szare komórki.

- Stary, ślinisz się - usłyszałem tuż nad swoim uchem znajomy głos, ale brutalnie wyrwany z letargu podskoczyłem na fotelu, zrzuciłem koc na ziemię i omal nie spadając na ziemię, odruchowo sięgnąłem do kieszeni spodni, aby wyjąć broń.

- Nico, zwariowałeś? - warknąłem wściekły, mordując wzrokiem syna Hadesa, który jak gdyby nigdy nic stał nade mną, nonszalancko oparty o zagłówek fotela.

- Już dawno - prychnął młodszy półbóg, unosząc lekko kąciki swoich ust do góry.

Wkurzyłem się. Po jakie licho pcha się do cudzego mieszkania bez pukania, zapowiedzi czy chociażby krótkiego "mogę wejść"?

- Na Styks, co ty tu u diabła robisz? Czego chcesz? - powiedziałem, stając na równe nogi i ponownie mrożąc go spojrzeniem.

- Wpadłem pożyczyć cukier, wiesz? - żachnął się, odrywając rękę od fotela i stając naprzeciwko mnie. - Pogadać chciałem.

Oczy Koloru MorzaWhere stories live. Discover now