Rozdział drugi

382 59 21
                                    

— Proszę — powtarza wciąż ten sam głos i dopiero gdy ktoś gwałtownie potrząsa ramieniem Pansy, zdaje sobie sprawę, że to ekspedientka, która stoi z zapakowanym serem w dłoni i próbuje przekazać go Parkinson.

Przeciera szybko oczy, czując, jak na policzki wypływa rumieniec zażenowania.

— Niechże się pani pospieszy, kto to słyszał, żeby się tak zachowywać? Nie widzi pani, jaka długa już jest kolejka? — odzywa się kobieta w średnim wieku, stojąca za Pansy. Jej jasne brwi są zmarszczone, a dolna warga drży. Mało brakuje do większej kłótni.

— Przepraszam, zamyśliłam się — mamrocze w odpowiedzi, sięgając po pakunek. Głowę ma spuszczoną, wzrok wbity w buty.

— Pewnie zakochana — wtrąca się starszy mężczyzna z burzą siwych loków i posyła dziewczynie ciepły uśmiech.

Pansy wzdryga się, upodabniając do przerażonego zwierzęcia. Kolejny raz przeprasza, a potem szybko oddala się z paznokciami wbitymi we wnętrze dłoni od lady z nabiałem. Chce stąd uciec.

Kiedy przystaje w pustej alejce z kosmetyki, chowa twarz w dłonie. Liczy do stu, odgarnia włosy za uszy i staje przed regałem z szamponami, udając, że zastanawia się nad wyborem.

Nie powinna tu przychodzić. Powinna spędzić niedzielę tak jak zwykle — w domu pod kocem, oglądając sitcomy. Wczorajsza wizyta u matki zaburzyła jej rutynę, wyprowadziła z równowagi i nasiliła ból głowy do tego stopnia, że aktualnie Pansy robiła całkowicie zbędne zakupy w sklepie wielkopowierzchniowym, którego nienawidziła. Ostatni raz rzuca okiem na szampony i wsparta na wózku zakupowym, powoli rusza w stronę działu z napojami.

Biorąc do ręki butelkę soku, pluje sobie w brodę, że w ogóle miała choć cień nadziei na tęsknotę Harry'ego i jego powrót. Odkładając ją na półkę, obrzuca Pottera największymi wyzwiskami. Sięgając po inny smak, przeklina Ginny Weasley.

A potem odwraca głowę. I zauważa ją. Kuca przy napojach gazowanych, w ręku ma listę zakupów. Rude włosy związała w niski, niechlujny kok, a koszulę w kratę zatknęła w dżinsy. Wygląda promiennie, mimo sztucznego sklepowego światła. Pansy czuje ukłucie zazdrości. Zagryza dolną wargę, pospiesznie stawia butelkę na dnie wózka i obmyśla drogę ucieczki. Nienawidzi losu. Ma ochotę ukręcić mu łeb. Los jednak nie poddaje się tak szybko, dlatego Ginny dostrzega ją. Uśmiecha się lekko i zaczyna iść w stronę Parkinson. Mijając ją, mówi wesoło:

— Cześć, Pansy.

I idzie dalej.

Kilka minut potem Pansy stoi na przystanku, paląc papierosa. Torbę z zakupami ma przewieszoną przez ramię i co chwilę poprawia ją, żeby nie spadła. Nadal jest lekko zdyszana po tym, jak wybiegła ze sklepu, omal nie płacąc i nie przewracając stosu koszyków. Zaciąga się dymem.

Czuje, jak wstyd pali każdy centymetr jej skóry. Zachowała się irracjonalnie. Niemądrze. Jakby urodziła się wczoraj i nie wiedziała, jak postępuje się z dziewczynami takimi jak Ginny Weasley. Sama poniżyła się i sama wymierzyła sobie najboleśniejszy policzek. Jest już skłonna przyznać matce rację, kiedy autobus nadjeżdża, a wspomnienie surowych osądów Saoirse Parkinson ulatuje jak dym.

Zajmuje miejsce z tyłu, kładąc na siedzeniu obok torbę. Ignoruje krzywe spojrzenia i zirytowane prychnięcia. Wbija wzrok w szybę.

Kiedy rozstawali się, Harry powiedział, że nikogo drugiego nie ma. Pansy uwierzyła mu mimo podejrzeń. Zresztą, kto nie wierzy Harry'emu Potterowi, złotemu chłopcu o gryfońskim sercu? Była głupia. Mogła spodziewać się, że chodziło o Weasleyównę. Zbyt łatwo zapomniała o tym, jak bardzo byli sobie bliscy w Hogwarcie. Pewnie tylko czekała na odpowiedni moment. Parkinson nie dziwi jej się. Też by tak zrobiła. Wzdycha, zamyka oczy.

— Nie powinna pani kłaść swych pakunków na wolnym miejscu. To nieuprzejme.

Cholera, znowu zamyśliła się w miejscu publicznym i znowu będzie mieć z tego powodu nieprzyjemności. Prostuje się i otwiera usta, kierując twarz ku właścicielowi głębokiego głosu, ale przez kilka sekund nie jest w stanie nic powiedzieć. Mężczyzna wygląda, jakby przybył z innego świata. Czarne włosy poprzeplatane siwizną ma zaczesane wyjątkowo elegancko i Pansy od razu stwierdza, że układał je profesjonalista. Garnitur i płaszcz są nietuzinkowe, przykuwają wzrok i wzbudzają zachwyt, a przede wszystkim podkreślają ciało, spełniające każdy grecki kanon. Buty błyszczą, jak gdyby nie przeszły ani metra na brudnym, miejskim chodniku. Oczywistym jest fakt, że żaden element stroju nie został kupiony w Londynie. Pansy spogląda na jego oblicze i ośmielona kpiarsko odpowiada:

— A czy nikt panu nie powiedział, że noszenie okularów przeciwsłonecznych w miejscu zadaszonym, w dodatku wśród ludzi, jest równie nieuprzejme? Pozwolę sobie także zauważyć, że dzisiejszy dzień jest pochmurny.

— Cóż, trafna uwaga. A teraz, jeśli pani wybaczy, podam pani jej rzeczy i zajmę siedzenie obok. — Nieznajomy posyła Pansy szelmowski uśmiech, a ona bezwiednie chwyta za torbę z zakupami.

Niemal zachłystuje się zapachem jego perfum. Rozpoznaje je. Kosztują tyle, za ile mogłaby mieć małe auto starej daty i jechać nim właśnie w tej chwili, unikając eleganckich mężczyzn, niepasujących ani trochę do jej świata.

Odsuwa się i odwraca głowę w stronę okna.

— Mieszka pani w okolicy?

— A niby dlaczego jadę tym autobusem, targając wypchaną siatkę zakupów? Na herbatkę do cioci? — Wypala wyzywająco, a potem dodaje. — Tak, mieszkam.

— Och, rzeczywiście, ma pani rację. — Wydaje się rozbawiony i nieurażony tonem dziewczyny.

— Ciekawi mnie za to, co pan tutaj robi. Zapewniam pana, że nikt tutaj nie ubiera się tak na co dzień. To nie The Boltons. — Parkinson uśmiecha się cierpko i poprawia wysuwającą się z rąk torbę.

— Czy gdybym powiedział, że jestem w tym miejscu specjalnie dla pani, uwierzyłaby pani?

— Ależ oczywiście, że nie! To absurd, nie znamy nawet swoich imion. Przepraszam, za chwilę mój przystanek. — Wstaje, przeciska się między siedzeniami i rusza do wyjścia, chwiejnie trzymając się drążka. Za swoimi plecami słyszy tylko ciche wesołe westchnienie, jednak nie odwraca głowy. Zaciska usta w wąską kreskę i gdy tylko pojazd zatrzymuje się, prędko wychodzi.

Stojąc potem obok przystanku, z zaskoczeniem stwierdza, że nie widziała jego twarzy i nagle czuje w sobie ogromną chęć pobiegnięcia za autobusem. To absurd. Słowa, które powiedziała zaledwie kilka minut temu, smakują teraz wyjątkowo gorzko.

Otrząsa się, odgarnia włosy za ucho i rusza w stronę mieszkania, rozmyślając nad tym, jak bardzo jest głupia i jak dużo emocji rozsadza ją od środka.

Kilka godzin później siedzi przy kaloryferze z lampką wina w dłoni i wszystko dogłębnie analizuje. Przyzwyczajona do ciszy i samotności, jest zmęczona wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło. Kontakty z nieznajomymi powodują w ostatnim czasie jedynie ból głowy oraz żal do samej siebie. Chciałaby odzyskać niezmąconą pewność własnej godności i znów czuć się jak ryba w wodzie, będąc w towarzystwie. Obok tego mężczyzny przez chwilę była jak wielka dama, za którą jeszcze niedawno się uważała. Mimo to, Pansy zalewa poczucie winy. Nie powinna zapominać o Harrym, wciąż zajmującym w jej głowie zbyt wiele miejsce. Z wyrzutem wypominała matce niekończącą się żałobę po ojcu, sama jednak postępowała identycznie.

Bierze łyk wina i pozwala ciału, aby osunęło się na podłogę. Z ulgą wita chłód na swej skórze. Zamyka oczy. Bałagan znika, a wraz z nim pełne wyrzutu spojrzenia, kpiące uśmiechy i złośliwe uwagi. Wrażenie niebytu stanowi ulubioną rozrywkę Pansy. Pozostaje w tej pozycji jeszcze przez kilka minut, a podnosi się dopiero, kiedy czuje, jak strużka wina błądzi po jej dłoni. Ściera ją chusteczką, a potem odstawia kieliszek na parapet. Pojedynczy promień słońca trafia wprost w trunek, podkreślając jego barwę i upodabniając do napoju bynajmniej nie śmiertelników. Parkinson opiera głowę na kolanach i wpatruje się w niego dopóki, dopóty chmura nie zagarnia światła dla siebie. Gdyby potrafiła malować, uwieczniłaby ten widok i spoglądała nań za każdym razem, kiedy smutek kładłby dłoń na jej ramieniu.

Niezgrabnie podskakuje, gdy z oceanu zadumania wyrywa ją ostry dźwięk dzwonka do drzwi. Przeciera oczy i wstaje, próbując wygładzić potargane włosy. W korytarzu pospiesznie przysuwa rzeczy do ścian, a potem bez zastanowienia pociąga za klamkę. I zamiera.

Spacer w pokrzywach [ZAWIESZONE]Where stories live. Discover now