Rozdział trzydziesty drugi

159 31 14
                                    

Całkowicie zapomniała o obietnicy danej Dafnie i była zdziwiona, gdy otrzymała od niej liścik, zapraszający na popołudniową herbatę. Wprawdzie wolałaby wrócić po pracy od razu do domu i sprawdzić, co u matki, ale odpisała twierdząco. Czuje, że jest to winna Dafne.

Płynnym ruchem zgarnia lusterko, pomadkę i mały grzebyk do torebki, a potem pośpiesznie wychodzi. Z dziwną ulgą zamyka za sobą drzwi biura i rusza londyńską ulicą, wsłuchując się w szum miasta.

Ma nadzieję, że nie wygląda na tak niewyspaną, jak podejrzewa. Może się założyć, że Dafne będzie wyglądać promiennie i świeżo. Jak zawsze. Ukradkiem wygładza przód prostej sukienki i spulchnia włosy u nasady.

Musi się zadowolić tym, co jest, ponieważ wątpi, czy cokolwiek doda jej dzisiaj gracji.

Cienie pod oczami i papieros — zapewne nie.


— Pansy! — woła Dafne, gdy zauważa ją idącą w stronę bramy. Rozciąga wargi w delikatnym uśmiechu i zrywa się z ławki. Zaczyna biec w jej stronę, a długi płaszcz w kratę wzdyma się za nią jak morze.

Sama otwiera furtkę i rzuca się Pansy na szyję, mocno przyciskając ją do siebie. Parkinson nie kryje zdziwienia, ale uśmiecha się mile zaskoczona. Chwyta Dafne pod ramię i obie ruszają do małego saloniku bawialnego na tyłach domu.

Nie napotykają się na panią Greengrass, a Pansy nawet o nią nie pyta. Rozkoszuje się ciepłem bijącym od kominka, miękkością fotela, zapachem herbaty. Spodziewa się wymiany plotek i niczego, co byłoby choć trochę zobowiązujące, lecz Dafne poważnieje. Marszczy nieznacznie brwi, ujmuje dłoń Pansy i spogląda jej prosto w oczy.

— Muszę ci o czymś powiedzieć. I poprosić o przysługę.

Parkinson mimowolnie sztywnieje i wstrzymuje powietrze.

— Chcę, żebyś wiedziała o tym przed wszystkimi. Claude i ja weźmiemy ślub wiosną. W dniu przesilenia. — Widząc, że Pansy ma zamiar coś powiedzieć, ucisza ją gestem dłoni i kontynuuje. — Byłabym bardzo wdzięczna, gdybyś to ty była moją druhną.

— Och, Dafne, nie sądziłam...

— Ślub odbędzie się we Francji — przerywa jej, chociaż zazwyczaj tego nie robi. — Pansy, po weselu ja już tam zostanę. Nie wracam do Anglii.

Mija chwila, zanim sens słów Dafne do niej dotrze. Na początku marszczy brwi, a potem — mimowolnie i nieoczekiwanie — jej twarz wykrzywia cień szlochu. Greengrass obejmuje ją delikatnie i głaszcze po głowie, tak jak wcześniej Pansy uspokajała matkę.

— Przecież będziemy do siebie pisać i spotkamy się kilka razy do roku — mówi cicho Dafne, patrząc z przygnębieniem na okna skąpane w deszczu.

Pansy nie odpowiada. Nie spodziewała się, że tak to nią wstrząśnie. Zazwyczaj nie okazuje uczuć Dafne — ukrywa je za poważnym uśmiechem i beznamiętnym spojrzeniem, lecz w głębi kocha ją jak siostrę, której nigdy nie miała. Wie, że popełniła błąd, zrywając kontakt i teraz uderza w nią to jeszcze bardziej. Przyciska twarz do ciepłego ramienia Dafne, próbując powstrzymać drżenie.

— To takie niesprawiedliwe — wykrztusza — że kiedy już zaczyna się układać, coś musi to popsuć.

— Pansy — szepcze w odpowiedzi i chwyta za haftowaną chustkę do nosa, by po chwili delikatnie zetrzeć łzy z policzków Parkinson. — Wszystko będzie dobrze.

— Nie, nie będzie. Nigdy nie było i będzie.

Dafne jedynie opuszcza powieki, a potem wzdycha.


Nadejście świąt zaskakuje Pansy. Zajęta pracą i opieką nad matką nie dostrzegła przygotowań do Bożego Narodzenia, a krótkie spotkania z Teodorem oraz Regulusem jedynie jeszcze bardziej wytrąciły ją z tradycyjnego odliczania. Dopiero propozycja Dafne dotycząca wspólnej kolacji otrzeźwiła Parkinson. Odmówiła, choć Saorise nalegała, by poszła. Wie, że matka musiałaby zostać w domu — nie chce jej narażać na samotność, która i tak towarzyszyła jej już zbyt długo.

Ma wrażenie, że dopiero się poznają i wszystkie chwile z przeszłości są nic niewarte. Obie zaczynają się doceniać, szanować i kochać na swój dziwny sposób. Czasami nocą, gdy Pansy nie może spać, idzie pod drzwi sypialni matki i wsłuchuje się w jej oddech. Uspokaja ją jej obecność.

Spędza święta, siedząc z nią przy kominku i jedząc ciasto, które zrobiła nad ranem, nie mogąc zasnąć. Gdy przynosi dwa kubki gorącej herbaty z przyprawami, słyszy dzwonek do drzwi. Pospiesznie obciąga wypłowiały sweter i dłonią przygładza poplątane włosy, a potem niepewnie schodzi do hallu.

— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — mówi Teodor na progu i pociąga zaczerwienionym nosem.

Pansy uśmiecha się i przytula mocno do jego mokrego płaszcza.


Gdy szuka dla niego suchych skarpet i przydużego swetra, którego kupiła ostatnio w second handzie, dowiaduje się, że ojciec Notta bez zapowiedzi wyjechał w sprawach służbowych do Walii — a przynajmniej tak napisał na serwetce. Teodor zamierzał zostać w domu, ale w pewnym momencie po prostu zerwał się z fotela i nie namyślając się długo, wybiegł z mętlikiem w głowie i pogiętą koszulą.

Pansy ma wrażenie, że rozpłacze się, gdy o tym mówi, ale mimo to wyciąga wargi w ciepłym uśmiechu i podając mu ubrania, oznajmia:

— Zawsze będziesz tu mile widziany. — A widząc jego zaszklone oczy, szybko dodaje — Zakładaj to, bo jeśli zarazisz czymś moją matkę, wypijesz grzaniec na tarasie.

Teodor też się uśmiecha i mierzwi jej włosy, sprawiając, że wyglądają jeszcze bardziej nieporządnie niż zazwyczaj.

Pansy rzuca w niego szalikiem.


Później, gdy Saorise już śpi, a oni siedzą balkonie, Pansy czuje, że spędziła święta w sposób najlepszy z możliwych. Nadal nie jest w najlepszym humorze, ale możliwość sprawienia odrobiny radości Teodorowi pokrzepia ją. Ukrywa własne przygnębienie i tylko papieros w dłoni ją zdradza, lecz on o tym nie wspomina.

— Cieszę się, że układa ci się z Blackiem.

Parkinson w milczeniu kiwa głową i zaciąga się dymem.

— Jak ci idzie dokańczanie wszystkich spraw?

— Szybciej, niż podejrzewałem — odpowiada, a w jego głosie pobrzmiewa rozczarowanie.

— Może — zaczyna cicho Pansy i od razu urywa. — Nie, to głupi pomysł, nieważne.

Teodor marszczy brwi i bierze łyk jakiegoś trunku, który Parkinson znalazła w barku w gabinecie ojca. Jego wzrok zachęca ją do mówienia.

— Może wyjdziemy w parę osób gdzieś, no wiesz, zanim wyjedziesz. Nic wielkiego, jakiś klub, jeden wieczór. — Wzrusza niedbale ramionami, ale w jej oczach czai się niepokój.

A potem ku zdziwieniu obojga, Nott mówi cicho:

— W porządku.

Parkinson natychmiast nieruchomieje, uświadamiając sobie własny błąd.

— Nie zapraszaj jej. Zapomnij, co powiedziałam. Wystarczy nam jakiś drink we dwoje.

Teodor nie odpowiada i wyjmuje z jej palców papierosa, by zaciągnąć się dymem.

Pansy przez chwilę obserwuje jego przymknięte powieki i bezszelestnie wstaje, aby bez słowa zostawić go samego.

Jej ramiona pokrywa gęsia skórka — nie wie, czy z zimna czy z lęku.

Spacer w pokrzywach [ZAWIESZONE]Where stories live. Discover now