Rozdział trzydziesty czwarty

162 29 13
                                    

Gdy Pansy dociera do domu, jest już tak późno, że ledwo trzyma się na nogach. Zabrała Astorię do małej restauracji czynnej całą dobę, w której przez większość czasu były jedynymi klientkami. Dla siebie zamówiła peklowaną wołowinę — Astoria napiła się jedynie mocnej herbaty z dużą zawartością cukru.

Gdyby nie to, że prawie upada, poślizgnąwszy się na progu na małej kartce, zapewne w ogóle by jej nie zauważyła. Musi minąć chwila, by odzyskała równowagę i trzeźwość umysłu. Rozprostowuje papier i niemalże natychmiast z jej ust wyrywa się ostre przekleństwo.

Pansy, dziękuję i przepraszam. Za wszystko. Życzę Ci dużo szczęścia.

Kiedy to czytasz, prawdopodobnie rano, ja jestem już na ulicach słonecznej Italii. Wybacz, że się z Tobą nie pożegnałem. Nie potrafię. Przyspieszyłem swój wyjazd. Chyba nie masz mi tego za złe.

Chciałbym napisać coś więcej, ale spóźniłbym się na świstoklik, co byłoby oczywiście kolejną porażką. Nie wiem, czy na Londyn nałożona jest jakaś klątwa, czy to ze mną jest coś nie tak.

Jesteś piękna, Pans. Pamiętaj.

t.


Ma wrażenie, że pęd własnych myśli wytrąci ją z toru, kiedy przemieszcza się z jednego punktu świstoklików do drugiego. Wie, że nie powinna używać w tym stanie teleportacji — zmęczona, senna, roztrzęsiona, ale nie wpada na inny pomysł. Z każdym kolejnym razem jest coraz słabsza, wykreśla kolejne miejsca, a jego nadal nie ma. Kiedy już prawie dotyka nosem ziemi, dostrzega ten charakterystyczny płaszcz w szarą kratę i nieuczesane włosy, którymi bawi się wiatr.

Nie zastanawia się nad tym, co robi. Zaczyna biec, zaczyna szlochać, zaczyna drżeć od spowijającego ją chłodu. Dobiega do niego, oplata rękami w pasie i przyciska twarz do klapy płaszcza, tak bardzo przesiąkniętego jego zapachem. Łka, mówiąc wiele niezrozumiałych słów, a on tylko stoi. Zatrwożony, milczący, dziwnie wyprostowany. Mija chwila, zanim się poruszy. Delikatnie odgarnia włosy z jej twarzy, a potem całuje w czoło i bezszelestnie odchodzi.

Zostaje tylko cień zapachu i dławiący szloch, który przypomina Pansy o wszystkim, o czym chce zapomnieć.


Zmusza się, by wrócić do domu i nie siedzieć na środku ulicy, zanosząc się płaczem. Najciszej jak może wślizguje się do swojego pokoju, a następnie opada na łóżko i przyciska czoło do kapy.

Myśli jednocześnie o wszystkim i o niczym. Zawsze drwiła z tego zwrotu, ale teraz sama znajduje się w takim stanie. Nie potrafi skupić się na jednej, konkretnej rzeczy, a zarazem muska każde zdanie, które choć na chwilę wywoła zmarszczenie brwi.

Jest taka zmęczona. Wieczorem, zapachem Teodora przy policzku, samą sobą. Wstydzi się tego, ale w głębi żałuje, że tak się otworzyła. Że w ogóle wróciła. Przyjaźń z Dafne pełna jest delikatności, słodyczy i bezpieczeństwa. Przy Teodorze ma wrażenie, jakby wypłynęła w morze w czasie sztormu i dopiero kiedy zniknął brzeg, uświadomiła sobie wagę swojego błędu.

Problem nie tkwi jednak w nim. Pansy mogłaby nigdy nie odnawiać tej znajomości i oboje wciąż żyliby, obdarzając się jedynie chłodnymi uśmiechami na spotkaniach organizowanych przez Dafne. Tak byłoby łatwiej — dla nich obojga.

Pansy nie chce się do tego przyznać, ale jest świadoma, jak bardzo ciągnie ją do goryczy. Do trudów, do żalu, do melancholii. Gdy poznawała bliżej Harry'ego, wydawało się, że wreszcie jakimś cudem wybrała światło, jego ciepło i blask. I poniekąd tak było, lecz potem odkryła blizny, nieprzespane noce, lęk. Okazał się taki kruchy, a ona tak beznadziejnie zakochana.

Z Teodorem było inaczej. Tak jakby ciągle podążała za nim chmura deszczowa, jakby ciągle marszczył brwi i cierpiał, nie czekając nawet do samotnych nocy.

Pansy nie wie, dlaczego się tak dzieje. Dlaczego wybiera roztrzaskane serca, sama kulejąc i niszcząc własne kolejny raz. W pewien sposób czyni ją to silniejszą — tylko po to, żeby później ze dwojoną siłą uderzyć.

Jest już taka zmęczona. Ciągłą walką, niepewnością, tym, że niczego nie rozumie.

Gdy wreszcie zasypia, marzy tylko o tym, by świat nie istniał, kiedy uniesie powieki kolejny raz.


Poranek jest trudny, ale przynajmniej co chwilę nie zanosi się płaczem. Oddaje się rutynie — myje twarz, robi kawę, przygotowuje śniadanie dla matki. Odczuwa brak snu, lecz zaczęła się już przyzwyczajać do zmęczenia. Zamierza zdrzemnąć się po popołudniu, kiedy matka zajmuje się zawsze robótkami ręcznymi i Pansy ma chwilę dla siebie.

W gruncie rzeczy jest zadowolona z przeprowadzki. Ułatwiła wiele rzeczy — a szczególnie kontakt z matką. Nadal się sprzeczają i dochodzi do nieporozumień, ale w porównaniu do tego, co było, Pansy docenia nawet każdą kłótnię.

— Ooooch, omlet — słyszy od progu zachrypnięty głos Saoirse. Odwraca się od blatu ze słabym uśmiechem i stawia talerz na stole.

Kiedy była mała, wszystkie dania podawano w jadalni, ale obie stwierdziły, że lepiej będzie po prostu wstawić mały stolik do kuchni. Zmieniły wiele rzeczy. Pansy nie jest pewna, czy na lepsze, ale świadomość pogodnego uśmiechu Saoirse daje jej odrobinę nadziei.

— Powinnaś jeszcze się położyć — stwierdza matka z pozoru obojętnym tonem, lecz w jej oczach czai się troska.

— Bez przesady.

— Ostatnio wydajesz się tak bardzo wyczerpana. Powinnaś wziąć parę dni urlopu. Jestem pewna, że... — urywa na dźwięk dzwonka do drzwi. Wywraca oczami, a potem wzdycha sfrustrowana. — Nikt nigdy nie daje mi dokończyć.


— Nie sądzę, żeby to była odpowiednia pora na wizyty.

Nawet nie sili się na hardy wzrok. Patrzy się na Blacka ze zdziwieniem i zmarszczonymi brwiami. Nie otwiera przed nim drzwi na oścież.

— A czy takowa w ogóle istnieje?

— Po co tu przyszedłeś?

Regulus wybucha uprzejmym śmiechem, jakby opowiedziała właśnie słaby żart i unosi lnianą torbę z jeszcze ciepłymi bułkami.

— To jak? Wpuścisz mnie?


Oczywiście, że go wpuściła — nie tylko ze względu na bułki, chociaż miały swój wkład w całe zajście.

Było coś przyjemnego w widoku twarzy, która bezpośrednio nie przywoływała negatywnych wspomnień. Jego uśmiech — stabilny, subtelny, naznaczony siateczką drobnych zmarszczek — uspokoił ją i kiedy teraz ukradkiem go obserwuje, siedząc w małym saloniku, cieszy się z tej wizyty.

Mogłaby tak żyć. Nie oszukuje się, że pała do niego uczuciem, ale zapewniłby jej bezpieczeństwo. Lubi spędzać z nim czas — w dodatku jest przystojny. W jego oczach kryją się iskry pełne psot, nadgarstki przypominają nadgarstki pianisty, a czarne włosy poprzetykane gdzieniegdzie siwizną tylko dodają mu uroku. Ostro zarysowana szczęka łagodnieje pod wpływem uśmiechu, ukazując zmarszczki. Gdyby potrafiła malować, raz za razem tworzyłaby jego portrety. Może nawet powinna postąpić tak jak Dafne. Może...

Jest zawstydzona tą myślą. Tak bardzo, że gwałtownie odwraca się i rusza w stronę okna. Przez chwilę wpatruje się w szare niebo i wraca na fotel, dopiero gdy Regulus mówi:

— Twoja herbata stygnie.

I rzeczywiście, jest już prawie zimna.

Spacer w pokrzywach [ZAWIESZONE]Where stories live. Discover now