Rozdział dziewiąty

289 54 6
                                    

Kolejnego dnia prócz ostrych promieni słońca, Pansy budzi również wciąż powtarzający się odgłos dzwonka do drzwi. Zirytowana przeciera oczy, ociężale wstaje z łóżka i narzuca na siebie beżowy sweter, który akurat ma pod ręką. Nie jest w stanie myśleć o tym, kto może dobijać się do niej o tej godzinie — przepełnia ją zbyt wiele złości na tego kogoś. Przeczesuje palcami włosy, spogląda z niezadowoleniem w lusterko, a potem otwiera drzwi.

— Dzień dobry, przesyłka do pani. — Na progu stoi niski, młody mężczyzna z zaspaną, a jednocześnie znudzoną miną. W dłoniach trzyma pakunek w kształcie okrągłego, lekko spłaszczonego walca. — Dzień dobry — powtarza, widząc, że Parkinson nie odpowiada, tylko wciąż wpatruje się w niego ze zdumieniem.

— Dzień dobry — mruczy pod nosem Pansy, a po chwili już znacznie żywszym tonem dodaje. — Ale ja nic nie zamawiałam. Może pomylił pan adresy.

— Nazywa się pani Pansy Parkinson?

— Tak.

— No to nie pomyliłem się.

Wymieniają skonsternowane spojrzenia, a potem Pansy wzdycha zrezygnowana i odbiera paczkę. Kurier z ulgą kłania się i czym prędzej odchodzi, nie wymagając nawet żadnego podpisu.

Mimowolnie mocniej chwyta pudełko i marszczy brwi, jakby głowiła się nad największą zagadką świata.


Po chwili bez trudu zdejmuje wieko, siedząc na łóżku i modląc się o to, by przesyłka nie okazała się prezentem od wroga. Niepewnie podnosi zabezpieczający, delikatny materiał i niemalże podskakuje, widząc zawartość.

Kapelusz. Ten sam, który oglądała wczoraj na Pokątnej.

Wypuszcza gwałtownie powietrze z ust i wyciąga go. Odrzuca kolejne skrawki czarnego aksamitu i wreszcie odnajduje to, czego tak usilnie szukała. Chciwie łapie za arkusik papieru. Obraca go w palcach kilka razy, jakby dopiero teraz sobie uświadomiła, czy na pewno chce poznać jego treść. Przełyka głośno ślinę, a potem unosi liścik.

Mam nadzieję, że kiedy następnym razem na mnie wpadniesz, będziesz miała na głowie ten kapelusz.

Och, myśli, tylko tyle? A może aż tyle? Zaciska dłoń na kartce, a odłożywszy ją, chwyta za prezent i zakłada go. Nieśmiało spogląda w małe lusterko na komodzie i mimowolnie uśmiecha się, stwierdzając, że wygląda wyjątkowo dobrze.

Nawet gdyby nieznajomy miałby okazać się kryminalistą, Pansy musi przyznać, że jest niezwykle czarujący.


Nie ma pojęcia, co podkusiło ją do wizyty w domu. Już od kilku dni wprawdzie planowała zabrać swoje rzeczy, ale skończyło się na odkładaniu na później. Kiedy przeprowadzała się, wiele przedmiotów zostawiła i najpewniej zabrałby je o wiele wcześniej, gdyby nie sprawa z Harrym. Teraz zaś energicznym krokiem kieruje się w stronę furtki, z dumą prezentując nowy kapelusz i kipiąc od nieprzyjemnych myśli.

Ma dziwne wrażenie, że odnowienie znajomości z Dafne obudziło w niej tę pewność siebie, którą tak skrzętnie skrywała za zasłoną smutku. Jeszcze niedawno nie odwiedziłaby matki bez jej usilnych próśb. Może potrzebowała tego towarzystwa. Może podświadomie za nim tęskniła.

— Och, Pansy! — W głosie Saoirse pobrzmiewa zdumienie. Wyciąga ręce jak do uścisku, ale zaraz opuszcza je i przyciska kurczowo do ciała. — Nie spodziewałam się, że przyjdziesz.

— Przyszłam po rzeczy — oświadcza Pansy i uśmiecha się słabo, jakby ukrywała gorycz.

Tak jak zawsze zapada pomiędzy nimi krępująca cisza. Kobieta sztywno odsuwa się od drzwi, przepuszczając córkę. Przez moment stoją w progu, a potem młodsza Parkinson wzdryga się i nie obdarzając matki spojrzeniem, pospiesznie rusza w stronę swojego pokoju.

Spacer w pokrzywach [ZAWIESZONE]Waar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu