Rozdział osiemnasty

232 45 11
                                    


Budzi się, czując chłód na ramionach. Nie chce otwierać oczu i wyrywać się z sennego letargu, ale ciekawość bierze górę. Przeciąga się i odkrywa, że okno balkonowe jest otwarte. Bez wahania zawija kołdrę wokół ramion jak pelerynę, a potem wstaje i rusza w stronę źródła chłodu.

— Palenie jest niezdrowe.

— Dlatego palę.

Zanim Pansy odpowiada, pozwala sobie na wybuch zachrypniętego śmiechu i kilka kroków w stronę Regulusa.

— Chyba gorszej, bardziej sztampowej odpowiedzi nie zdołałeś wymyślić.

— Za szybko się obudziłaś i nie zdążyłem.

Przez chwilę milczą, wpatrując się w rozległy ogród położony wokół rezydencji. Odpowiada im ta cisza. Jest lepka, leniwa, w pewien sposób rozkoszna. Jakby cały pośpiech zniknął, zabierając ze sobą wszystkie zegarki i kalendarze.

— Wejdź do środka, bo się przeziębisz.

— Nie jest zimno.

Regulus unosi brew w akcie dezaprobaty, a potem odrywa dłonie od poręczy balkonu i chwyciwszy Pansy pod ramię, wprowadza ją do pokoju, a potem szczelnie zamyka okno.

W pierwszej chwili Parkinson ma ochotę się roześmiać, ale stwierdza, że w sumie to miłe być otoczoną opieką i od dawna tego nie czuła. Uśmiecha się więc jedynie i rozchyla usta, na które ciśnie jej się mnóstwo pytań, lecz wtedy Regulus zabiera głos:

— Pytania po obiedzie.

— Co zdarzyło się w nocy?

— Nic. Spałem na kanapie. — Wzrusza ramionami, wskazując dłonią niechlujnie rzucony koc na stojącą pod ścianą sofę. — Nie chcesz wiedzieć, ile wypiłaś szampana.

Pansy ponownie się uśmiecha — z ulgą i ze spokojem.


Odczuwa to wszystko również potem, na obiedzie, gdy pierwszy raz od dawna zachowuje się swobodnie jak dawniej. Jak dawniej rzuca żartami, aktywnie uczestniczy w rozmowie i nawet sama je rozpoczyna. Lubi mieć w sobie tę lekkość, która sprawia, że cała promienieje i jest jej wygodnie samej ze sobą. Kiedy pan Greengrass bezpośrednio zwraca się do niej, nie ucieka jak poprzednio — przyjmuje pozycję równej, bo właśnie tak zaczyna się czuć.

— Wiesz, Pansy, myślałem trochę o twojej pracy — zagaja łagodnym, niemal ojcowskim głosem. — Musisz wiedzieć, że doceniam pracowitość i zapał, jaki okazujesz i akurat ostatnio w rozmowie ze znajomym dowiedziałem się, że szukają księgowej w plecach drużyny quidditcha. I w sumie tak jakoś ty mi się skojarzyłaś, bo przecież pracowałaś w tym zawodzie, wprawdzie u mugoli, ale to chyba aż tak bardzo się nie różni. Jeśli byś chciała... — Wzrusza ramionami, podnosząc szklankę wody i biorąc łyk.

— Och, bardzo dziękuję! — wypala Pansy, nieomal podskakując i zapominając o trzymaniu emocji na wodzy. Czuje, jak na jej policzki wypływa rumieniec, lecz nie skrywa go za włosami. — Myślałam o jakiejś zmianie, więc nadarza się idealna okazja! Będę wdzięczna za kontakt do pana znajomego.

— No cóż, w takim razie chyba musimy wznieść toast — odpowiada jowialnie Greengrass, wywołując wokół szum gratulacji i anegdot.

Pansy śmieje się i przyjmuje je wszystkie wyjątkowo radośnie, ale napotyka wnet Teodora, który mimo słabego uśmiechu, pełen jest smutku. Na moment zastyga, uświadamiając sobie, że wczoraj w ogóle z nim nie rozmawiała do końca balu z wyjątkiem tej krótkiej rozmowy. A powinna. Jest jej wstyd — odruchowo szczypie się we wnętrze dłoni, a potem zagryza dolną wargę, myśląc nad kolejnym ruchem. Wreszcie zaczerwieniona wychwytuje lukę w dialogu i mówi:

Spacer w pokrzywach [ZAWIESZONE]Where stories live. Discover now