Rozdział trzydziesty pierwszy

164 37 11
                                    

Mija kilka dni, zanim Pansy przestanie wciąż analizować i odtwarzać w głowie na nowo rozmowę z Regulusem. Jest tym zmęczona, ale nie ma czasu na głębszy oddech — natychmiast zostaje pochłonięta kolejnymi sprawami. Po rozmowach z uzdrowicielem ulżyło jej, ale nie na długo. Okazało się, że czarodziejskie metody leczenia są w stanie obejść samą operację, jednakże cały proces po ma tylko jedno wyjście. Wyjście naznaczone bezsennymi nocami, przepełnioną bólem twarzą matki i kroplami eliksiru sporządzonego przez medyków.

Pansy mocno odczuwa brak snu — w pracy nie może się pozbierać. Ciągle popija kawę i przeciera oczy, a głowa i tak opada wraz z powiekami. Kiedy już się skupi, poświęca całą energię, by zająć myśli jedynie pracą.

Bała się tej nocy. Oczekiwała czegoś innego — czy gorszego? Nie jest w stanie stwierdzić. Cały czas ma przed oczami krople potu, które perlą się na bladym czole matki, na jej zmęczone dłonie, zbyt słabe, by podnieść szklankę i w końcu tęczówki, udręczone bólem oraz własną słabością.

Musi rozmasować sobie skronie, żeby pozbyć się tych rozpaczliwych obrazów. Marszczy brwi i pochyla się nad arkuszem, ale po kilku minutach stwierdza, że to bez sensu. Ociężale podnosi się z krzesła, przeciąga się i ziewając, wychodzi.


Mogła przewidzieć, że po liście Harry będzie próbował się z nią skontaktować, ale nie ma dzisiaj siły, by to przewidzieć. Zostaje zaczepiona już we wspólnym aneksie kuchennym. W pierwszej chwili chce go wyminąć, lecz on jest szybszy. Ujmuje ją delikatnie za łokieć i zmusza, by skrzyżowała swoje spojrzenie z jego. Pansy nie potrafi uciec. Może nie chce.

— Napisałam ci, że nie chcę odpowiedzi — szepcze przytłoczona, rozpaczliwie błądząc wzrokiem po kafelkach.

— Proszę — odpowiada równie cicho. — Proszę. Jedna rozmowa. Wszystko wyjaśnimy.

— Przecież już to zrobiłam. — Jej opór jest taki słaby. Mógłby zdmuchnąć go jak dmuchawca.

— Nie, Pansy. — Harry mówi jak do małego dziecka, co jeszcze bardziej ją osłabia.

Podnosi głowę, ośmielając się spojrzeć mu w twarz. Uderza ją wyraz oczu Harry'ego. Ich radosna zieleń przygasła, ustępując miejsca przygnębieniu. Czai się w nich troska oraz żal, a przede wszystkim tęsknota. Harry Potter, chłopiec, który od zawsze tęsknił.

I chyba właśnie to ją przekonuje.

— Dobrze — wykrztusza. — Ale nie dzisiaj. Błagam, tylko nie dzisiaj.

Harry kiwa głową i pokrzepiająco ściska jej ramię, a potem odchodzi zgarbiony, jakby nosił na ramionach niechciany ciężar.

A który ciężar jest tak naprawdę chciany?, myśli Pansy i po chwili osuwa się na podłogę z mrokiem przed oczyma.

Jej głowa uderza głucho o zimną posadzkę.


Gdy podnosi powieki, ma ochotę zwymiotować. Krzywi się i mruży oczy pod wpływem ostrego światła. Mruga kilka razy, a potem słyszy nad sobą ciche:

— Pansy?

Harry. Wie, że to on. Stękając, dźwiga się na łokcie i dostrzega, że leży na podłodze w swoim gabinecie, a z otwartego na oścież okna wydziera się zimne powietrze. Zaciska mocno powieki i ponownie opada na złożoną kurtkę, którą podłożył jej pod głowę Potter.

— Wody — szepcze ochryple.

Po chwili Harry delikatnie trzyma jej szyję i dociska do warg szklankę. Pansy pije łapczywie, ale on nie pozwala jej od razu opróżnić całej. Kiedy na policzki Parkinson wypływa cień rumieńca, spuszcza wzrokiem i niepewnie zagaja:

— Wróciłem do kuchni, żeby wziąć sobie coś do picia, a ty leżałaś na płytkach jak nieżywa. — Urywa na kilka sekund. Odchrząkuje. — Próbowałem cię obudzić, ale to nic nie dawało. Nie byłem pewny, czy wzywać uzdrowiciela, chyba byś tego nie chciała, więc cię tu przyniosłem.

Pansy wpatruje się w niego w milczeniu. Nie ma sił, by się uśmiechnąć.

— Dziękuję — mówi tylko i przykłada dłoń do czoła.

— Może powinnaś iść do medyka.

— To tylko osłabienie. Za mało wypiłam i nie spałam. Nic się nie stało.

Harry chyba jej nie wierzy.


Potem przez cały tydzień ma przed oczami jego twarz, zmarszczkę między brwiami i zatroskane spojrzenie, gdy dawał jej pić. Nie ugasiła wtedy pragnienia. Nigdy nie ugasi.

Dni spędza na pracy, opiece nad matką i krótkich spotkaniach z Regulusem, które zdają się być tylko snami. Jest zmęczona — może jeszcze bardziej niż w pracy, kiedy zemdlała. Pragnie schować się do wielkiej skrzyni i zostać tam do końca świata, w nadziei, że wszystko się uspokoi.

Musiała ściąć matce włosy. Na szczęście nie całe — uzdrowiciel przepisał jakieś lekarstwo, ale wciąż były tak słabe i cienkie, a ich długość sprawiała tylko, że łamały się oraz strzępiły. Teraz Saorise ma podobną fryzurę do Pansy. Wygląda na jeszcze drobniejszą i chudszą, lecz przynajmniej Pansy nie musi spędzać poranka do rozczesywaniu ich, bo przez senne koszmary ciągle się plątały.

I tak wie, że matka płakała. Od zawsze miała włosy do pasa, nawet kiedy posiwiały i zapewne spędziłaby noc, płacząc nad nimi, ale Pansy pozbyła się i potem przez kilka godzin głaskała ją uspokajająco po ramieniu.

Przynajmniej w pracy jakoś jej się układa. Od rozmowy z Harrym, przestał za nią chodzić jak osamotniony szczeniak. Czeka. Pansy jest mu za to wdzięczna. Może skupić się na pracy. Wraca do niej jednak to uczucie. Dotyk jego ciepłych dłoni, troska, opuszczone kąciki ust. Tak bardzo za tym tęskni. Tęskni za jego opieką, ochroną, siłą. Z Regulusem jest inaczej — bezpiecznie, ale inaczej. Obco.

Gubi się w tym wszystkim. Próbuje pochwycić latarnię, która rozświetlała jej ścieżkę, ale chyba zgubiła ją już dawno temu. Nie ma ochoty zawracać.

Wokół wszędzie są cienie. Blask jest taki słaby — przypomina oddech spowijający łoże umierającego. Czai się na nią. Jest zbyt blisko i zarazem zbyt daleko.

Pansy czuje, jak kolacja zaczyna jej się wzbierać w gardle. Zaciska mocno oczy.

Gubi się.

Spacer w pokrzywach [ZAWIESZONE]Where stories live. Discover now