Rozdział czternasty

231 52 16
                                    

Pansy z ulgą przyznaje przed sobą, że wieczór był całkiem miły, ale czuje się jeszcze lepiej, gdy się kończy.

Kiedy tylko Teodor wstaje, ona również podnosi się, co nie umyka Dafne. Widząc zadowolenie na jej twarzy, Parkinson ma ochotę się roześmiać. Greengrass jak zwykle za dużo sobie wyobraża.

— Ty też już idziesz, Pansy? — pyta Astoria, ale od razu widać, że robi to wyłącznie z grzeczności. Jej wzrok co chwila wędruje ku Draconowi, jak spojrzenie małej dziewczynki, która z trudem powstrzymuje się przed sięgnięciem do miski ze słodyczami.

— Tak, nie lubię wracać po ciemku — odpowiada wymijająco, a potem pospiesznie żegna się ze wszystkimi i wychodzi za Nottem, wbijającym dłonie w kieszenie spodni.

W jednej chwili dostrzega, że coś jest z nim nie tak. Nieznacznie dygocze, głośno oddycha i mało brakuje, aby nie rzucił się zaraz na kogoś z pięściami.

Pansy nie naciska. Czeka. Tak jak zawsze.

— Nienawidzę sposobu, w jaki ona na niego patrzy — wydusza z siebie w końcu, ale przychodzi mu to z trudem. — Czy nie widzi tego, jak wiele zła uczynił? Jak cholernie jest problematyczny? — Wstrząsa ramionami i kopie kamień. — Mogłaby mieć wieczny spokój, dostatek i bezpieczeństwo, ale woli być z nim i cały czas tkwić w relacji pełnej toksyn.

Mimowolnie podnosi głos, lecz nie zostaje uciszony. Parkinson nadal milczy, pozwalając mu wyrzucić z siebie wszystko i nie zważając na to, że stoją na środku chodnika. Pociąga nosem, jakby to miało zachęcić go do dalszych wynurzeń.

— Nie rozumiem jej — wyznaje po chwili, cicho i słabo. — A mimo to nadal ją kocham i z każdym dniem zabija mnie to coraz bardziej i coraz boleśniej. Czuję się jak ślepiec, który trafił do labiryntu i nadal ma nadzieję, by znaleźć wyjście.

— Ja też, Teodorze, ja też.

Podnosi na nią pełne żalu spojrzenie ciemnych oczu, a ona kiwa głową i wyciąga do niego ręce. Gdy pierwsza kropla deszczu spada z nieba, Nott wtula się w nią, dusząc się od własnego łkania.

Dwoje smutnych ludzi. Jedno niebo.


Dwie godziny później Pansy leży na wznak na łóżku i bezmyślnie wpatruje się w sufit. Gdy wróciła do domu, przez pierwszą godzinę snuła się bez celu po mieszkaniu, potem zaś spędziła kolejną na gotowaniu, nuceniu pod nosem i udawaniu, że wszystko jest w porządku.

Czuje, jak zmęczenie przenika każdy milimetr jej ciała. Odlicza czas głębokimi oddechami i bębnieniem kropli deszczu o parapet. Wie, że powinna czymś się zająć, aby nie skończyć tak jak zawsze — zatruta własnymi myślami.

Chyba nie potrafi. Nie potrafi nawet się oszukiwać, że nie powraca do niego wciąż, nawet jeśli tylko w głowie. Obezwładnia ją, będąc poza jej zasięgiem.

W takich chwilach jak ta żałuje, że kogokolwiek dopuściła tak blisko siebie i pozwoliła odkryć swe najdrobniejsze detale. Wrażliwość była błędem. Tak samo jak zbyt namiętny i gorący poryw serca. Od początku wiedziała, jak może się skończyć i jak bardzo będzie wtedy cierpieć, lecz brnęła w to dalej. Była tak samo naiwna jak zawsze. Niemalże słyszy głos swojej matki, która z pobłażliwym uśmiechem na ustach mówi, że po tylu latach Pansy powinna wyzbyć się głupoty.

Pociąga nosem i ociężale siada, przeczesując palcami włosy, w wyniku czego stają się jeszcze bardziej poplątane i z większą śmiałością sterczą na wszystkie strony. Przeciera oczy, a potem chowa głowę w ramionach, przyciągając kolana do piersi.

Brakuje jej ciepłych, silnych ramion, które otaczały ją w godzinach niepewności, niepokoju oraz łez. Gdy kuliła się w cieniu swego smutku. Gdy tańczyła walca z frustracją, rozżalona kolejnymi porażkami. Gdy spała, modląc się o zapomnienie. Był jej opoką. Nigdy niesłabnącą nadzieją na lepsze jutro i melodią duszy, dzięki której podnosiła się z kolan.

Nie potrafi bez niego oddychać tak lekko jak wcześniej. Tęsknota zaciska jej gardło, dusi i odbiera wolę walki, zostawiając gorzki posmak strachu. Pamięta każdy jego szczegół. Szczupłe dłonie, tak delikatne i gładkie. Migoczące blaskiem oczy. Kosmyki włosów opadające na nos. Linię kręgosłupa, przypominającą misternie wykonany instrument. Barwę głosu, który mogłaby słuchać godzinami. Błąkający się po wargach subtelny i jednocześnie szelmowski uśmiech. Fakturę szyi. Kanciastość klatki piersiowej.

Nie powstrzymuje się już dłużej. Pozwala sobie na łzy. Pozwala sobie kolejny raz rozpaść się i upaść, aby następnego dnia wyjść z domu z kamienną twarzą i wspomnieniami zdławionymi głęboko.

Czuje się taka słaba. I krucha. Opada na łóżko, przyciskając twarz do poduszki i usiłując skupić się na rytmie deszczu. Wdech. Wydech. Wreszcie — po kilku minutach — uspokaja się. Wzdycha ciężko, jakby próbowała samą siebie przekonać, że wszystko jest nadal w porządku.

Nie jest. I nie będzie.

Powłócząc nogami, rusza do kuchni. Koncentruje się na prostych czynnościach. Zaciska dłonie na klamce szafki z naczyniami. Wyjmuje szklankę. Odkręca kran. Przeciera zimną wodą oczy. Bierze łyk. Otwiera okno.

Z dołu dobiegają ją krzyki dwojga młodych ludzi. Gdzieś obok jakieś dzieci nie mogą przestać się śmiać. Deszcz już przestał padać. Pansy zaciąga się mocno powietrzem i przez moment ma wrażenie, jakby wreszcie oddychała — bez ciągłego dławienia się własnymi myślami i powtarzania bezsensownych mantr.

Z otępienia wyrywa ją dźwięk telefonu. Wzdryga się i podnosi słuchawkę.

— Pansy?

— Halo? — Marszczy brwi, gdy nie rozpoznaje głosu.

— To ja. To znaczy... Mama. — Saoirse z trudem mówi to słowo i Pansy ma wrażenie, że słyszy je po raz pierwszy w jej ustach od kilkunastu latu.

— Och.

— Ja... chciałam spytać co u ciebie.

— W porządku, wszystko w porządku — kłamie w odpowiedzi i jej matka dobrze o tym wie.

— O, i bym zapomniała... Mam nadzieję, że świetnie będziesz się bawić na balu u Dafne.

— Och — odpowiada znowu.

W słuchawce zapada cisza. Niezręczna, pełna niedopowiedzeń i wątpliwości. Pansy przygryza dolną wargę.

— Jeśli chciałabyś porozmawiać to—

Połączenie urywa się. Saoirse najwidoczniej dzwoniła z automatu.

Jak bardzo jej zależy, myśli Pansy, skoro zdecydowała się skorzystać z telefonu?

Bardzo, podpowiada cichy głos w głowie, ale Parkinson ignoruje go.

Musi przestać być taka naiwna.

Spacer w pokrzywach [ZAWIESZONE]Where stories live. Discover now