IV Gie yer tongue mair halidays nor yer heid.

1K 95 33
                                    

Szkockie przysłowie oznaczające: Mniej gadaj, więcej rób.


Obudził ich nagły huk.

Hermiona podskoczyła, uderzając głową w drewniany zagłówek łóżka. Usłyszała, jak Snape klnie siarczyście, ale obydwoje, jak na komendę, sięgnęli po różdżki.

W drzwiach, które to narobiły tyle rumoru, otwarte ze zbyt wielkim rozmachem, stał Alasdair MacLeod uśmiechając się promiennie.

‒ Witam moich miłych gości, którzy tak umiejętnie zatarasowali się w swojej komnacie... Niepotrzebnie, naprawdę niepotrzebnie

‒ Gdybyś przeszedł przez to, co my, MacLeod, miałbyś wszelkie powody przypuszczać, że ktoś może chcieć cię tak po prostu zamordować we śnie ‒ wycedził Snape, przywołując tym ciętym komentarzem lekki uśmiech na twarz Hermiony.

Miło było dla odmiany posłuchać, jak wyzywa się na kimś innym.

‒ Państwo Snape mi wybaczą ‒ powiedział ze sztuczną uniżonością pan na zamku. ‒ Ale byłbym rad spotkać ich na śniadaniu.

‒ Daruj sobie ten ton, Alasdair ‒ mruknął Snape. ‒ Wiemy, że to ty tutaj rządzisz, jasne? Nie potrzebujemy przypomnień w postaci pobudek, wtargnięć i dodatkowych przesłuchań. Wszystko, co istotne, powiemy sami.

‒ Zatem ustalone! ‒ Szkot zaśmiał się cicho. ‒ Zapraszam na śniadanie, a potem możemy się spotkać na małą pogawędkę. Wieczorem.

***

Spali w ubraniach, więc doprowadzenie się do porządku zajęło im niewiele czasu. Hermiona klęła na brak lustra, a Snape nie omieszkał burknąć, że gdy je miała, jakoś nie widział różnicy.

Źli, zalęknieni i zdecydowanie niewyspani, udali się na dół za strażnikiem, gdzie przed ogromnymi drzwiami, czekał na nich sam Alasdair MacLeod.

‒ Zapraszam ‒ uśmiechnął się przymilnie, nieszczerze. ‒ Poznajcie chlubę naszej skromnej społeczności ‒ wyrecytował z fałszywą jowialnością. ‒ Oto nasz pastor ‒ kontynuował, otwierając przed nimi drzwi do sali, ‒ wielebny Snape.

Obydwoje, zarówno ona, jak i Snape otworzyli szeroko oczy ze zdumienia. Popatrzyli po sobie, potem po dwóch stojących naprzeciwko nich postaciach. Sobowtórach. Kalkach.

Jej Snape chrząknął. Ten drugi uśmiechnął się nieco krzywo. Ale to stojąca naprzeciwko niej kobieta przyciągnęła największą uwagę Hermiony. Była ubrana w szare, skromne szaty: długa, zgrzebną suknię z cienkiej wełny, przepasaną fartuchem. Włosy niemal całkowicie zniknęły pod czepcem. Twarz niknęła w cieniu, bo kobieta skromnie wpatrywała się w ziemię.

‒ Ach ‒ dodał Alasdair, nieco lekceważącym tonem. ‒ Byłbym zapomniał. ‒ Oto małżonka wielebnego. Pani Snape.

Kobieta dygnęła nisko. Mężczyźni skinęli sobie głowami w identyczny, oszczędny sposób. Obaj ubrani byli na czarno. Właściwie jej to nie zdziwiło.

‒ A to są nasi przybysze, o których wspominałem, wielebny Snape. Czyż to nie urocze zrządzenie losu? Spotkać swoich krajan i to w dodatku tak podobnych...

Rzeczywiście, podobieństwo było uderzające. Hermiona nie potrafiła się dopatrzyć żadnych znaczących różnic między tymi dwoma.

Jeśli obydwaj są równie zgryźliwi i zgorzkniali, chyba tu zwariuję ‒ przeszło jej przez myśl.

Wtedy jej oczy napotkały szybkie, ukradkowe spojrzenie własnego sobowtóra i przez to mgnienie oka, zdążyła dostrzec w tej twarzy, w tych źrenicach, ten sam błysk inteligencji, który widywała codziennie rano w lustrze, tę sama upartość i nieustępliwość, którą sama miała wyrytą w rysach twarzy.

Wyspa Świętego Kolumba cz.2  - ZAKOŃCZONEWhere stories live. Discover now