X.Thare's aye some watter whaur the stirkie drouns.

433 42 1
                                    

Szkockie przysłowie, którego polskim odpowiednikiem jest: nie ma dymu bez ognia, dosłownie można to przetłumaczyć: Zawsze widać wodę, gdzie bydło utonie

Mawiają: uważaj czego sobie życzysz.

Szła pewnie, ściskając w dłoni torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami: kilka eliksirów, zapasowe ubranie, książki. Jeśli jej podejrzenia okażą się prawdziwe, musiała przecież jakoś wrócić. I to najlepiej zanim matka się obudzi. Niby była już dorosła, i to od dawna, ale za każdym razem, gdy przyjeżdżała w odwiedziny na Skye, rodzice traktowali ją jak małą dziewczynkę. Była jedynaczką. Ich wychuchanym i wydmuchanym króliczkiem.

Czasem się z tego cieszyła, ale znacznie częściej miała wrażenie, że ich miłość i troska są w stanie ją udusić. Że brakuje jej powietrza.

Gdyby nie Hogwart, poszłaby zapewne do lokalnej szkoły i ugrzęzła tu na zawsze: bez sensu, bez perspektyw i z dwójką nadopiekuńczych bliskich na karku...

Czasem naprawdę chciała się stąd wyrwać: zniknąć, zostawić za sobą całe swoje małomiasteczkowe dziedzictwo, wyjechać gdzieś, gdzie nikt jej nie znał i nigdy się już nie pojawić.

Chciała zmiany, rozpaczliwie potrzebowała wyrwać się z kołowrotu nudnej, przytłaczającej pracy i urlopów, na które zawsze przyjeżdżała właśnie tu, z braku pieniędzy, odwagi czy pomysłu...

Zachlupotało jej pod stopami. Mogła rzucić jakieś zaklęcie, ale lubiła dźwięk szemrzącej rzeki i uczucie, gdy tenisówki nabierały wody. Kojarzyło jej się to z dzieciństwem, z wyprawami, które organizował tata za starych, beztroskich lat, gdy Skye, Sniosort i Skeabost były jej domem i jedynym miejscem na ziemi jakie wtedy poznała...

Miała nadzieję, że Ian nie wygada się, że spotkali się po drodze: mała społeczność miała tendencję do budowania plotek na najdrobniejszym i najbardziej nieinnym szczególe. Z nudów mogli okręcić z jej nocnej eskapady randkę, nieślubne dziecko i romans z nowym księdzem, albo uczestnictwo w satanistycznych praktykach, które według niektórych, miały miejsce na wyspie...

Aila Clark, nie wiedząc, że niedługo cała okolica będzie w istocie snuć domysły o celu i zakończeniu jej nocnego spaceru, postawiła wreszcie nogę na omszałym, niepewnym gruncie Wyspy Świętego Kolumba. Uśmiechnęła się do siebie, rozejrzała.

Gdy kilka minut później rozległ się oślepiający błysk, ona była już daleko stąd, zarówno w miejscu jak i w czasie, nie wiedząc, że oto utkwi w równoległym wymiarze na następne dziesięć lat, które dla niej będą zaledwie chwilą...

***

Gdy Aila Clark skończyła swoją opowieść, Hermiona długo milczała. Snape oczywiście też, ale on po prostu ugrzązł w swojej zwykłej, aspołecznej ciszy, ukryty za kurtyną z włosów, ponurej obojętności i pogardy do świata.

‒ Ile tu już jesteś? ‒ zapytała Gryfonka, starając się przybrać jak najlżejszy ton głosu ale nie szło jej to najlepiej. Im dłużej się przyglądała, tym większej nabierała pewności, że albo jej rozmówczyni jest szczęśliwa posiadaczką wyjątkowo korzystnych genów, albo od dnia wykonania zdjęcia, w które zaopatrzyła się wyruszając od Mirandy, niewiele się postarzała. Z pewnością zaś nie wyglądała na blisko czterdzieści lat. A to, przewrotnie, wcale nie wróżyło dobrze. Żadnemu z nich.

‒ Prawie rok ‒ przyznała. Była szczupła, niezbyt wysoka; jej usiana gęstymi piegami twarz nie przypominała Mirandy, musiała więc większość cech dziedziczyć po ojcu: mocną szczękę, rozdwojony podbródek, wysokie czoło. Nie była brzydka, ale raczej przystojna niż ładna. ‒ Mama musi odchodzić od zmysłów. Zresztą tata też ‒ dodała szybko. ‒ Ale to ona jest tą bardziej nadopiekuńczą z ich dwojga. Ostatnio między mną a ojcem nie układało się najlepiej więc może pomyślał, że uciekłam, obraziłam się na nich...

Wyspa Świętego Kolumba cz.2  - ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz